To fantastyczny kraj i największa niespodzianka, jaka mnie spotkała do tej pory w moich podróżach. Przepiękne krajobrazy, niskie ceny i co najważniejsze, zawsze uśmiechnięci ludzie, którzy Cię tym uśmiechem zarażają. Pozytywne wibracje wyczuwalne są wszędzie tam, gdzie słychać salsę, lub rumbę – w restauracjach, taksówkach, autobusach, sklepach… czyli wszędzie! A gdzie słychać muzykę, tam widać tańczących ludzi, bo nogi same się rwą, gdy do uszu wpada ten wesoły rytm. Taka jest właśnie Kolumbia.

Ale zacznijmy od początku. Długo zastanawiałam się jak skonstruować ten tekst. Czy zabrać Cię na wędrówkę dzień po dniu czy też zrobić miks praktyczno – wspomnieniowy. Wybieram pierwszą opcję. Znajdziesz tu wszystko co chcesz wiedzieć i o co chcesz zapytać planując wyjazd do tego kraju. Chodźmy więc na spacer.

Z Peru lecimy przez Limę do Medelin. Najpierw lot z Cusco do Limy a następnie z Limy do Medelin.

Dzień pierwszy

Na miejscu jesteśmy wieczorem. Columbia przywitała nas dosyć intensywnym deszczem. Na szczęście mamy zarezerwowany transfer taksówki z hotelu. Po dotarciu pod hotel okazuje się, że mamy problem z płatnością kartą Revolut. Terminal naszego kierowcy, który wyglądem przypomina mały kalkulator nie może przyjąć płatności naszą kartą. Próbujemy kilka razy. Wreszcie musimy udać się do bankomatu, który również nie realizuję naszej transakcji. Płacimy dolarami. Po zakwaterowaniu się w hotelu i uzyskaniu dostępu do wi-fi mamy informacje z banku, że dwukrotnie pobrano naszą płatność, plus to co zapłaciliśmy gotówką. Na szczęście obsługa hotelu pomaga wyjaśnić sprawę z firmą taksówkarzy z która ma podpisaną umowę na dostarczanie gości hotelowych i po paru dniach pieniądze wracają na nasze konto. Nasz pokój w Medellin zachwycił nas i przekroczył nasze oczekiwania. Mamy taras z pięknym widokiem na otaczający nas krajobraz oraz z aneksem kuchennym (z dostępem do lodówki, ekspresu do kawy, tostera, kuchenki gazowej oraz blendera). Możemy korzystać z żelazka, z naczyń kuchennych i wylegiwać się na hamaku.

Rozpakowujemy się i idziemy na spacer po okolicy połączony z kolacją.

Dzień drugi

Rozpoczynamy dzień od śniadania w skład którego wchodzą owoce (papaja, banan), sok z arbuza, kawa, musli z jogurtem, tosty z masłem i dżem. W innej wersji zamiast jogurtu z musli w ofercie jest jajecznica z pomidorami.

Po pysznym i obfitym śniadaniu idziemy do pobliskiego marketu po kartę sim do telefonu. W dziale AGD udaję nam się kupić taką kartę za 25 peruwiańskich peso. Niestety jak się kilka dni póżniej okazuję karta często nie ma zasięgu.

Walutą obowiązującą w Kolumbii jest kolumbijskie peso (wrzesień 2023 r. 1000 COP to około 1,10 zł).

W wielu miejscach, zwłaszcza w typowo turystycznych akceptowane są także dolary amerykańskie oraz euro. W kantorach bez problemu można wymienić dolary, euro. Musimy pamiętać, że na lotnisku kurs jest mniej korzystny. Jeżeli chodzi o nas my wypłacamy kasę bezpośrednio z bankomatu z kartą Revolut (bezpłatnie w bankomatach Davivienda, które obsługują Revoluta i nie pobierają prowizji).

Columbia najczęściej kojarzy nam się z kartelami narkotykowymi, wojną między mafiami i oczywiście z Pablo Escobarem. Na szczęście te czasy już minęły i obecnie Kolumbia wchodzi na drogę stabilizacji i rozwoju – także w turystyce. W pierwszym dniu swoje kroki kierujemy do metra którym dojeżdżamy na miejsce gdzie został pochowany znany boss narkotykowy Pablo Escobar. Cementerio Jardins Montesacro ( Cl.26 # 41-205, San Pio, Itagui, Antioquia)

To tutaj pochowany jest Escobar wraz z rodziną i innymi członkami gangu, w tym Griseldą Blanco. Nie jest łatwo tutaj trafić na sam grób Pablo, ponieważ nie ma żadnego oznaczenia. Podpowiadam, że to miejsce znajduję się z tył kaplicy cmentarnej. Siedzi tam na ławce przy grobie(podobno codziennie) stary przyjaciel rodziny, który chętnie opowiada o zmarłych i pokazuje zdjęcia. Następnie udajemy się do „la Cathedral”, więzienia, które Escobar zbudował dla siebie w porozumieniu z rządem, z którego później uciekł. Niestety to miejsce bardzo nas rozczarowało. Jechaliśmy tam uberem i poprosiliśmy kierowcę by poczekał na nas. Jest tam obecnie dom seniora i żaden środek lokomocji tam nie dojeżdża. Miejsce jest dosyć zaniedbane, zarośnięte. Budynki pozamykane, zniszczone. Widać tutaj, że historia tego miejsca nie jest chlubą narodu kolumbijskiego.

Miejscowi często irytują się, gdy przybywający do ich pięknego państwa „gringos” zamiast wypytywać o cudowne zwyczaje, atrakcje turystyczne czy potrawy, często wolą zadawać pytania dotyczące postaci słynnego narkotykowego barona. 

Nie zmienia to jednak faktu, że mimo niepodważalnych i godnych potępienia zbrodni, których dokonał „król kokainy”, trudno dyskutować z faktem, iż jego postać weszła na stałe nie tylko do kolumbijskiej, ale także światowej popkultury. Pablo Escobar do dziś jest na ustach wszystkich Kolumbijczyków – widzimy dedykowane mu murale, koszulki z jego podobizną czy tworzone na jego cześć utwory muzyczne. Jednakże nie ma wątpliwości, że jest to postać kontrowersyjna, która budzi w społeczeństwie kolumbijskim skrajne emocje.

My tym czasem uparcie podążamy dalej śladami tego handlarza narkotyków. Tym razem korzystając z taksówki jedziemy do Barrio Pablo Escobar, dzielnicy założonej przez samego Escobara, aby oferować darmowe domy bezdomnym i najuboższym w mieście Medellín.

Odwiedzamy też muzeum tego kontrowersyjnego bohatera w którym kupujemy parę drobiazgów. Zdajemy sobie sprawę, że dla nas to tylko jakaś historia a dla wielu mieszkańców Medelin to ból po utracie bliskich, często upokorzenie. Należy pamiętać, że był to przede wszystkim handlarz narkotyków, legenda o nim nie przekazuje pozytywnych wartości społeczeństwu, zaś szkoda, jaką wyrządził Kolumbijczykom wszystkimi swoimi okrucieństwami, jest niezaprzeczalna. Konsekwencje jego czynów są odczuwalne do dziś. Być może w opinii wielu ludzi nadal jest „Robin Hoodem”, który uratował mieszkańców swojego miasta przed skrajną biedą i zwrócił się przeciwko potężnym Stanom Zjednoczonym (i po części to prawda), ale warto pamiętać, iż stało się tak kosztem wykrwawienia kolumbijskiego narodu. 

Na pytanie czy w Kolumbii jest bezpiecznie? Generalnie tak. Podczas całego pobytu czujemy się bezpiecznie. Oczywiście na ulicy uważamy niosąc plecaki przekładamy je z przodu, nie korzystamy z kupna proponowanych używek, nie obnosimy się z biżuterią czy pieniędzmi. Nie zapuszczamy się w rejony uważane przez wszystkich jako niebezpieczne, mniej dofinansowane przez państwo. Domy tam są z blachy, dykty, tektury czy desek, mieszkają tam najubożsi ale nie oznacza, że żli ludzie.

Dzień trzeci

Różnorodna, miła, radosna to jest Columbia. Zbudowany na różnorodności, kraj ten rozwinął się dzięki ogromnej transformacji, dzięki determinacji ludzi.

Medellin dostało w 2012 roku nagrodę pisma Forbes dla „Najbardziej innowacyjnego miasta świata”. Rozbudowany system metra, połączony z autobusami i kolejkami linowymi bardzo mi imponuje.


Muszę się przyznać, że nie takiej Kolumbii się spodziewałam przed przylotem do niej. Miasto jest bardzo rozwinięte, zadbane, dobrze zorganizowane.

Rano z ogromnym zapałem wybieramy się na spacer po centrum Medellin. Jedziemy metrem, które jest tutaj dla nas najbardziej dostępnym środkiem lokomocji. Centrum miasta oferuje ciekawe zabytki, takie jak Plaza Botero. Ale centrum to też zwykli ludzie, mieszkańcy, których oblicze możemy zobaczyć tutaj na żywo.

Z buta kierujemy się z metra na Plaza Botero.

Przechodząc przez „pchli targ” w jednej z ulic, spotykamy się z całą gamą przeróżnego asortymentu.

Coraz bliżej placu, do którego zmierzamy robi się naprawdę tłoczno i głośno. Jest tutaj masa sklepów z ozdobami i przebraniami. Aktualnie rządzi temat Halloween. Przeciskamy się pomiędzy ludźmi, słysząc ich żywiołowe rozmowy, oprócz tego sprzedawcy wrzeszczą zachęcając do wejścia do środka. Będąc coraz bliżej celu, zdaje się, że opuszczamy zatłoczone ulice. Nie wierzymy własnym oczom, gdy prawie jesteśmy na miejscu i zdaje się, że weszliśmy w jakiś ostatni krąg, który musimy pokonać, aby dojść do Plaza Botero. A tym kręgiem jest ulica pełna narkomanów i prostytucji. Na ulicach siedzą żywe trupy ludzi, palących na naszych oczach joyt. Niczym nieskrępowana kobieta w kusej spódnicy pokazuję swoją bieliznę. Przy budynkach stoją prostytutki, niektóre ze swoimi alfonsami. Dokładnie zapamiętuję obraz jednej z nich. Nie wiem ile ma lat, trudno mi jest to ocenić, waży około 45 kg i ma tak nie obecne spojrzenie. Odwracam głowę, nie chcę by jej obraz został u mnie na dłużej, niestety za póżno, już tam jest. Odór tego miejsca jest przerażający. Myślę nad wyciągnięciem telefonu i nagraniu choćby kilkunastu sekund tego „obrazka” ale brakuje mi odwagi i moja ręka ląduje głęboko w kieszeni, sprawdzając czy jest tam portfel.

Docieramy do Plaza Botero.

Na ogromnym placu umieszczono 23 rzeźby z brązu autorstwa kolumbijskiego artysty Fernando Botero, najbardziej znanego współczesnego artysty Kolumbii. 

Znany jest właśnie z pulchnych rzeźb ludzi i zwierząt, które można znaleźć na Plaza Botero. W ciepły letni poranek spaceruję między rzeżbami. Są tu grube koty, jest zmysłowa dama czy pucołowaty dżentelmen.

Trudno wybrać mi najbardziej atrakcyjną spośród dużych i uroczo okrągłych rzeźb. Klasyczne akty Botero ukazują swoje korpulentne piękno w tym muzeum na żywo. Ogromne koty i psy siedzą uśmiechnięte w słońcu; wielka dłoń sięga nieba; dziwna i pulchna postać przypominająca Sfinksa przykuca na cokole. Jest gruby mężczyzna w garniturze na niesamowicie grubym koniu i rzymski żołnierz, którego obwód jest wręcz legendarny.

W efekcie kupuję jedno z dzieł uwiecznione na obrazku i czuję radość, że mogę zabrać ze sobą część tej sztuki. Miejsce jest naprawdę ładne ale mam wrażenie, że w związku z jego patologicznym otoczeniem jest tu jakby dziwnie i nie do końca komfortowo. Plac jest strzeżony i porządku pilnuje ochrona, jednak kryją się tutaj „ciemne typy”. Niektórych można zauważyć nawet za rzeźbami czy po prostu przechodzących wzdłuż placu. Robimy kilka zdjęć. Oddalamy się z Plaza Botero z ciężkimi głowami. Po drodze mijamy ludzi śpiących na trawnikach, często są to bezdomni, których narkotykowy haj doprowadził do tego miejsca. To są takie „klatki” z podróży, które zapamiętam, choć bym chciała się ich pozbyć. Ale mimo wszystko, uważam, że to jest to, czego podróże mnie uczą – realizm.

Dzień czwarty

Na ten dzień wyjątkowo nie mogłam się doczekać. Tak, tak… Planowaliśmy już w Polsce odwiedzić położone zaledwie 80 km od Medelin kolorowe miasteczko Guatapé, oraz hmm budzący podziw ogromny głaz – Piedra de Peñol. Rano jedziemy z Poblado metrem linią A (niebieską) na przystanek Caribe. Następnie docieramy do budynku dworca. Autobus do Guatapé odjeżdża z Terminala Del Norte – dworca autobusowego zlokalizowanego na północ od centrum miasta. Schodzimy na najniższy poziom Terminal Del Norte i kierujemy się na stanowisko numer 14 w celu zakupienia biletu do Guatape. Bilet do Guatape w jedną stronę kosztuję 19000 COP (20 zł- osobę). Autobusy odjeżdżają co 20-30 minut, każdego dnia tygodnia, w godzinach 6:00 – 19:00.

Droga z Medellin do Guatapé jest dość kręta ale niesamowicie malownicza.

W trakcie podróży do autobusu wchodzą sprzedawcy słuchawek do uszu, chipsów, napojów a nawet młodzi artyści, którzy przy akompaniamencie odbiorników radiowych prezentują swoje talenty śpiewają, umilając trasę często zdziwionym turystom.

Zwykle nie są to nachalni ludzie – jeśli nie chcecie nic kupować lub wrzucać monety w podziękowaniu za muzykę, nikt nie będzie Was namawiać. Podobnie z resztą funkcjonuje to na ulicach Medellin, gdzie granie pod restauracją, czy sprzedaż jedzenia na każdym kroku (nawet gum do żucia czy lizaków na sztuki) jest standardem. Po dwóch godzinach jazdy krętymi drogami kierowca autobusu zatrzymuje się wskazując kierunek: do El Peñol jest jeszcze około kilometra tą drogą. Bilet na tę skałę kosztuję 25 000 COP ( 27 zł)

La Piedra Del Penol ma ponad 220 metrów wysokości i nie jest to nic innego jak głaz, mający już 70 milionów lat.  Swoją popularność zawdzięcza wyłącznie wielkości. Nie wiadomo jak się tam znalazł, ale władze miasteczka postanowiły to wykorzystać. Aktualnie na szczyt wielkiego kamienia prowadzą schody, którymi można dostać się na punkt widokowy. Schody te umiejscowione zostały w taki sposób, że sama skała dzięki nim wygląda jakby była zamykana na zamek błyskawiczny. I przyznam szczerze, że wspinaczka na skałę to wyczerpująca droga! Wiele razy musiałam się zatrzymywać, żeby złapać oddech i dać odpocząć zmęczonym nogom. Ale kiedy już dotarliśmy na szczyt !

 

Te wspaniałe widoki były warte tej trudnej wspinaczki. Widok na sztuczne jezioro jest fascynujący. Jakkolwiek sztucznych jezior widziałam już parę, żadne nie dorównywały właśnie temu. Woda, którym zalano teren, stworzyła akwen usiany tysiącami wysepek, półwyspów, cypelków. Niektóre wydają się zamieszkałe. Robię bliżej nieokreśloną liczbę zdjęć, ale wątpię, aby oddały one cały urok i magię tego miejsca. Jeszcze ostatni rzut oka na świat z perspektywy ptaka i… tylko 659 schodów w dół.

Guatapé i El Peñol są od siebie oddalone 2 km. Aby się dostać z jednego miejsca na drugie jedziemy bardzo kolorowym tuk-tukiem. Koszt: przejazdu to 10.000 COP (11 zł)

Miasto Gutape jest dość małe. Można obejść całe pieszo, docierając wszędzie, w każdy zakątek.

Największą atrakcją są kolorowe uliczki. Domy ozdobione rysunkami, płasko-rzeżbami i malowidłami często wskazują czym gospodarz się zajmuję. To nie jest takie zwykłe miasteczko. To jest magia. Pierwsze co rzuca się w oczy wjeżdżając tutaj to kolory!  Żyjąc na co dzień w szarej betonowej przestrzeni, te barwne budyneczki wprowadzają mnie w zachwyt.

 

Będąc tutaj poczułam się jak na planie jakiejś bajki. Domki wyglądają jak prawdziwe dzieła sztuki, opowiadają historie i nawiązują do zwyczajów i pasji ich właścicieli.  Ta niesamowita eksplozja kolorów, zadbane uliczki, zachęcają do spacerowania po miasteczku, tak po prostu bez celu. Jedna uliczka jest jeszcze bardziej kolorowa od drugiej. I mimo, że właściwie nie ma nawet zbyt wiele tutaj do zrobienia to mam ochotę tu po prostu być, zostać.

Spacerując obserwuję piękne, kolorowe mozaiki z uroczymi malowidłami, które wypełniają każdy skrawek miasteczka. Pojawiają się nie tylko na murach domów, ale też schodach, fontannach oraz tuk-tukach. Zastanawiam się, jak to się stało, że udało się tak zaczarować to miejsce.

Kolejne kroki skierowaliśmy na pełen atrakcji plac miejski. Plaza del Zocalo to kolejne miejsce, które całkowicie jest nasycone kolorami – każdy centymetr jest barwną eksplozją kolorów oraz wzorów! Ten niewielki plac ze schodami po jednej stronie intensywnie pomalowanymi w różnych kolorach zachęca do tego by się tutaj zatrzymać, usiąść, zrobić zdjęcie czy odpocząć.

Spójrzcie tylko na to zdjęcia – przeładowanie kolorami! 

Jest tu dość tłoczno. Widzę, że nie tylko turyści ale i miejscowi spędzają tu czas, robiąc zdjęcia, słuchając kolumbijskiej muzyki na żywo, oglądając ulicznych wykonawców i po prostu siadają, aby się zrelaksować! To naprawdę idealne miejsce do tego by się zatrzymać, po prostu pobyć tutaj bez większego celu. Jest tu mnóstwo przyjemnych kawiarni, tarasów i restauracji, w których można miło odpocząć. 

Po intensywnym czasie spędzonym na górze El Pańol zatrzymujemy się w lokalnej restauracji by zjeść regionalne danie. Zamawiamy bandeja paisa, prawdziwy kolumbijski klasyk! To bardzo popularne danie w całej Kolumbii, zwłaszcza w departamencie Antioquia (gdzie znajduje się Guatape). Posiłek składa się z mielonej wołowiny, chorizo, ryżu, fasoli, awokado, jajka sadzonego, arepas, chicharrones i smażonych bananów. Talerze są ogromne i oferują tak dużą różnorodność.

Spacerując po mieście natknęłam się na kościół grecko-rzymski pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Carmen, którego budowa trwała dosyć długo bo ponad 70 lat. Budowę ukończono w 1865 roku. Na fasadzie naprawdę pięknego kościoła znajduje się zegar z cyframi rzymskimi, który ma błędną cyfrę cztery.( IIII zamiast IV)  Jest w kolorze białym z czerwonymi zdobieniami.

Wyczerpani wszystkimi fajnymi rzeczami do zrobienia w Guatape udajemy się do miejsca gdzie pozwalamy sobie na całkiem sporą dawkę kofeinowej energii. A ponieważ kawa w Columbii jest najlepsza to pijąc kawę nie tylko delektujemy się jej smakiem ale podziwiamy wspaniałe widoki kolorowego miasteczka.

Po uzupełnieniu energii filiżanką przepysznej kawy pełni wspaniałych wrażeń wracamy tuk-tukiem do miejsca z którego przyjechaliśmy. Autobusem za 25000 COP wracamy do Medelin.

Dzień piąty

Kolejny dzień pełen planów. Chcąc bliżej poznać kulturę i historię Columbii i zobaczyć zmiany, które najbardziej są widoczne w Medellin wybieramy się po śniadaniu do Comuna 13.

Zaledwie kilka lat temu Comuna 13 była uważana za najbiedniejszą i najniebezpieczniejszą częścią miasta  z  najwyższym wskaźnikiem morderstw  na świecie. najniebezpieczniejszy obszar w Medellin. To właśnie w tym miejscu było niegdyś epicentrum przemocy i przestępczości w Medellin. Obecnie Comuna 13 to jedna z najbardziej kolorowych i tętniących życiem dzielnic Medellin. Słynie z prowokujących do myślenia graffiti, ulicznych artystów i straganów z jedzeniem. 

Okolica jest atrakcją każdej wycieczki do Medellin dlatego po przeczytaniu wielu informacji na temat tego miejsca jedziemy przekonać się osobiście jak tam wygląda na prawdę. Ponieważ mieszkając w dzielnicy Poblado mamy możliwość poruszania się metrem, korzystamy z tego środka transportu i jedziemy najpierw do stacji San Javier a następnie jedziemy do końcowej stacji Metrocable. Przemieszczamy się jedynym w swoim rodzaju metrem, znanym na całym świecie, gdyż jego niektóre linie zamiast szybkich pociągów posiadają wagoniki zawieszone niczym kolejka linowa nad najbiedniejszymi dzielnicami miasta.

Metro Cable od czasu swojego powstania stało się jednym z symboli Medellin. Dla nas jest wygodnym sposobem na podziwianie miasta z góry, dla mieszkańców to realne ułatwienie codziennego życia, możliwość pracy w centrum miasta. Ten środek transportu pozwolił również mieszkańcom uboższych dzielnic na dostęp do podstawowych usług publicznych, przez co nie są oni wykluczeni społecznie.

Po wyjściu z wagonika robimy zdjęcia, podziwiamy panoramę rozpościerającą się na całe miasto i ponownie wchodzimy do kolejki, aby zjechać w dół. No cóż widoki z góry bardziej uzmysławiają nam z czym codziennie mierzy się uboższy mieszkaniec miasta. Domy w których mieszkają wykonane są z kartonów, blachy czy dykty. Często z dziurawym dachem, z nie zagospodarowaną , brudną przestrzenią wokół. Widzimy tu pranie suszące się po rozłożeniu na połatanym dachu, dzieci bawiące się kawałkami patyków i kamieni.

Ale między innymi dzięki budowie metra i kolejki linowej Comuna 13 zaczęła realnie przynależeć do reszty miasta. Docieramy do stacji San Javier. Wychodzimy z metra i kierujemy się w stronę prawą wraz z tłumem turystów , przeplecionym z lokalnymi mieszkańcami. Po 10 min docieramy na miejsce. Wchodzimy w zatłoczoną, gwarną uliczkę pełną imponujących graffiti , mnóstwem kramów, barwnych malutkich sklepików i lokali gastronomicznych. Z każdej strony dociera do nas różnorodna muzyka. Wszystko jest kolorowe, radosne.

Po chwili znajdujemy się wśród turystycznego zgiełku. Mnóstwo ludzi pozuję przy kolorowych graffiti, z kawą lub bez, z osobą towarzyszącą lub solo. Każdy chce uwiecznić to miejsce, każdy chce poczuć ten klimat. Tu ciągle coś się dzieje. Młodzi chłopcy tańczą w rytm hip-hopowej muzyki, kilku innych ochoczo namawia turystów do wzięcia udziału w ich show. Oj dużo się tutaj dzieję. Mimo tego głośnego, pełnego mieszkańców i turystów miejsca czuję się tutaj bezpiecznie.

Idziemy dalej w górę. Jestem totalnie zafascynowana tym kolorowym i zupełnie innym zgiełkiem niż w pozostałej części miasta. Jest kolorowo, głośno, chaotycznie i gorąco ! Uff, można się spocić.  Dobrze, że robimy sobie przerwę i słuchamy lokalnej muzyki, podziwiamy młodych, tańczących artystów, drobnych rzemieślników na miejscu tworzących piękną biżuterię . Tutaj każdy mieszkaniec chcę wnieść wkład w tą tętniącą życiem dzielnicę. Nikt nie prosi o datek, jałmużnę. Każdy pokazując swoją twórczość chce udowodnić, że może sam zapracować na własne potrzeby, nie musząc korzystać z pomocy państwa, czy wstępować na drogę przestępczą.

W połowie drogi trafiamy na najdłuższe na świecie schody ruchome na świeżym powietrzu, mają wysokość 30 metrowego budynku. Dzielnica położona jest na pagórkowatym terenie, wysoko nad miastem Medellin, poruszanie się po stromych wzgórzach i wąskich uliczkach stanowiło wyzwanie dla osób mających problemy z poruszaniem się, starzejącego się społeczeństwa. Inwestycja w Trzynastą Dzielnicę odbyła się z ramienia miasta Medellin, (nie od państwa.) które postanowiło wyjść na przeciw potrzebom lokalnej społeczności i wybudowało ruchome schody co ułatwiło poruszanie się mieszkańcom, a z czasem przyciągneło rzeszę turystów. Aby zobaczyć najlepsze punkty widokowe, podążamy schodami ruchomymi aż do najwyższego punktu. Przejeżdżając ruchomymi schodami obserwujemy tancerzy poruszających się w rytm hip-hopowej muzyki w barwnych, jednakowych strojach.

Kolorowe graffiti zdobią każdą ścianę, witrynę sklepową, alejkę i powierzchnię w Comuna 13.  Sztuka uliczna, którą można tu znaleźć, to coś więcej niż tylko ładne obrazy. 

Przysiadamy na chwilkę na murku, w tle słychać hiphopowe rapowe dźwięki. Idąc dalej stajemy nagle przed miejscem, gdzie zrobiono punkt widokowy w zabawny, kreatywny sposób. Korzystamy, robiąc nie lada ciekawą sesję zdjęciową.

Poszczególne elementy przedstawiają różne sceny z życia i kultury Kolumbii, historii i wielkich marzeń. Kiedy na początku XXI wieku w okolicy zaczęły pojawiać się kolorowe graffiti, rząd kolumbijski uznał to za doskonałą okazję do rozpoczęcia inicjatywy upiększającej. Zaczęli płacić lokalnym artystom za stworzenie większej liczby dzieł. Młodzi ludzie często w ten sposób odkrywają u siebie talenty z przyjemnością tworzą swoje dzieła.

Na szczycie  panoramiczna ścieżka  prowadzi obok sklepów, barów z przekąskami i oczywiście innych  graffiti.

Zatrzymujemy się aby spróbować miejscowej przekąski arepa z serem polana dużą ilością kondensowanego, słodkiego mleka….  Pieczona na blasze przy nas, gorąca, chrupiąca, słodka. No, skradła moje serce. Zjadam ze smakiem, by za chwile zamówić kolejną 6000COP ( 6.25 zł).

Wracamy schodząc w dół, krętymi, wąskimi uliczkami i idziemy na lunch pełni wrażeń muzycznych i estetycznych, które poruszyły serce.

Dzień szósty

Poranek w Medelin budzi się leniwie. Ja z entuzjazmem wyskakuję z łóżka. Wszak dzisiaj kolejna super atrakcyjna wyprawa przed Nami. Po śniadaniu jedziemy taksówką na dworzec autobusowy (8000 COP- 9.10 zł) Z dworca autobusowego mamy autobus do Salento (73000 COP- 74 zł). Autobus jedzie 7 godz. W połowie drogi mamy postój 40 min przy punkcie gdzie można zjeść coś ciepłego, kupić pamiątki, skorzystać z toalety.

Buenos Dias Salento! Po 7 godz jazdy, wychodzimy z autobusu i od razu znajdujemy się w kolorowym miasteczku. Czy wszystkie miasteczka w Kolumbii są takie kolorowe? Sprawdżmy to! Salento, położone jest wysoko w Andach, otoczone pochyłymi, zielonymi wzgórzami oraz plantacjami kawy. Jednak to co w pierwszym momencie przykuwa moją uwagę to gama kolorów, barwnych domków, kolorowych ogrodzeń i witryn małych sklepików i kafejek.

Idziemy do zarezerwowanego hotel (dwie noce 120 000 COP- 128 zł/osobę). Cieszy mi się gęba na tę myśl, że mogę tutaj spędzić, aż dwa dni. Salento to jedno z tych kolonialnych miasteczek w Kolumbii co od pierwszego momentu skradło moje serce.

To miejsce ma wiele do zaoferowania, lecz najbardziej jest znane z dwóch rzeczy: z woskowych palm w dolinie Cocora,  oraz niezliczonych gospodarstw produkujących kawę światowej klasy. My przygotowując się do wyjazdu wiedzieliśmy jeszcze o takich atrakcjach jak jeepy, gra tejo, jazda konna i kolorowe budynki.

Salento zyskało ogromną popularność wśród turystów ze względu na ponadczasową, kolonialną architekturę, bajkowy klimat kolorowego miasteczka. Najbardziej kolorowa ulica to Calle Real. Tutaj każdy budynek, drzwi, okno i taras pomalowane są na inny kolor. 

Po zameldowaniu się w hotelu, zostawiamy bagaż i idziemy na spacer. Przygotowałam aparat, tak, ta ulica to marzenie każdego nawet tak jak ja, nie profesjonalnego fotografa. Postanowiłam mieć to miejsce dla siebie, wyruszę jutro wcześnie rano. A tym czasem idziemy do lokalnej restauracji na kolację. Zamawiamy słynne w okolicy pstrągi, czyli trucha arcoiris, hodowane na pobliskich farmach i serwowane w całym miasteczku jako tradycyjne jedzenie z pysznymi chipsami z bananów warzywnych, patacones i świeżo wyciskanymi sokami owocowymi. Pyszne jedzonko.

Po kolacji idziemy jeszcze na długi spacer po miasteczku. Jest to świetny czas, aby cieszyć się drobnymi zakupami pamiątek oraz wypić filiżankę kawy w jednej z uroczych kawiarni. Po drodze mijamy lokalne bary, gdzie widzimy mieszkańców, którzy siedzą, odpoczywają popijając piwo i grając w gry; w bilard, karty i w narodową grę w tejo. Mamy wspaniały wgląd w kulturę Salento! 

Dzień siódmy

Środa, 6:00 rano. Przecieram oczy nie tylko z senności, ale również z niedowierzania, że jak to? dopiero co był weekend, byliśmy w Medelin, a tu już środa…” Noga za nogą wlekę się do hotelowej łazienki, przemywam twarz zimną wodą aby jakoś nabrać rozpędu i przegonić sen z głowy. W tej nierównej walce moim sprzymierzeńcem zazwyczaj jest… kawa.

Zastanawiam się jak to się dzieje, jak wygląda cały ten proces zanim ona trafi do mojego kubka? Skąd bierze się jej unikalny aromat i dlaczego jak nic innego (może z wyjątkiem yerba mate) stawia źrenice na baczność?  Być może to miejsce, w którym aktualnie się znajdujemy skłania do przemyśleń…..

Kawę w Kolumbii produkuje się głównie w dwóch okresach w roku, od września do grudnia i od marca do maja. Kwiaty kawowca nie potrzebują ani ptaków ani wiatru do zapylenia. Po zaledwie 3 dniach więdną, przeobrażając się w owoc. Krzak kawowy rodzi owoce przez 5 lat. Później obcina się go do korzenia i czeka aż odrośnie. „Drugi” krzak owocuje 4 lata, trzeci – tylko 3. Po ostatniej turze krzak przestaje owocować, trzeba go wykopać i zasadzić nowy. Zbiera się jedynie czerwone nasionka. Często transportowane są one ze wzgórz, gdzie rosną, na farmę poprzez system rur z wodą. Później następuje ich płukanie, oddzielanie od skórek i selekcja na nasiona dobre (opadają na dno) i uszkodzone/zaatakowane przez pasożyty (pozostają na wierzchu zbiornika). Śluz (zawierający naturalną, słodką substancję) ułatwia fermentację nasion, które następnie (na słońcu lub w komorach z suchym, gorącym powietrzem) podlegają procesowi suszenia. Końcowym etapem produkcji kawy jest jej prażenie, pakowanie oraz wysyłka.  Kolumbia jest jednym z największych producentów kawy na świecie. To stąd pochodzi Arabica pierwszej klasy, która trafia do naszych kubków i filiżanek. Kawa kolumbijska, śmiem twierdzić, nie ma sobie równej na świecie. Sprawdziliśmy to w praktyce, wiele razy.

Jest jeszcze wcześnie rano, gdy wychodzę z hotelu. Kolumbijczycy śpią do późna, więc ulice są puste, a ja mam wspaniałe widoki na kolorowe uliczki pełne bielonych domków w szeregowej zabudowie z pięknymi pstrokatymi, barwnymi bramami, okiennicami i balkonami tylko dla siebie. Niespiesznie idę przed siebie, z radością przyglądam się i podziwiam ten niesamowity spektakl kolorów. Robię mnóstwo zdjęć. Wszystkie drzwi ze sklepów, lokali gastronomicznych są jeszcze zamknięte( otwierają o 09:00) więc mogę zrobić zdjęcia całej tej przepięknej mozaice kolorów, które zdobią ulicę.

Z mnóstwem zdjęć w aparacie( no połowę usunę….tak sobie mówię, ale sentyment mi nie pozwala pozbyć się ani jednego) wracam do hotelu. Idziemy do restauracji hotelowej na śniadanie i oczywiście kawę, mnóstwo kawy.

O jejku jak ona tu smakuję. Niestety nie mamy za dużo czasu by rozkoszować się jej smakiem. Wychodzimy po śniadaniu z hotelu i idziemy na najbardziej oczekiwana atrakcję, czyli pieszą wędrówkę po Valle de Cocora. Ale najpierw idziemy na główny plac Bolivar by z tego placu pojechać Jeepem Willysa (24 000COP -25 zł)na miejsce z którego będziemy mogli ruszyć na trekking.

Przejażdżka Willys’em to atrakcja, której każdy powinien spróbować – często ekstremalna, gdy wypakowane po brzegi ludźmi kierowcy jeepów szaleją na zakrętach w drodze do Valle de Cocora.

Pierwszy jeep odjeżdża o 6:30, a następne co godzinę. Jeepy ruszają, gdy są wypełnione turystami do ostatniego miejsca, ale nie trwa to długo, bo chętnych przychodzi tu bardzo dużo osób. Przejazd trwa 20 minut. Po przybyciu na miejsce mamy do wyboru dwie trasy trekkingowe: krótsza i dłuższa. Cały szlak ma formę pętli. które zaprowadzą nas do miejsca docelowego czyli woskowych palm, które są atrakcją tego miejsca. Ale po kolei.

Po wyjściu z Jeepa skręcamy w prawo (przez niebieską bramę) ze znakami w kierunku Los Nevados Parque Nacional i dalej idziemy prosto, kierując się w dół. Tu płacimy za pierwszy odcinek drogi ( 1 000COP -11 zł/ osobę), dostajemy opaskę na rękę.

Niestety pogoda nie jest tego dnia łaskawa i już od samego rana chmury i mgła przykrywa niebo i widoczność nie jest najlepsza. Mimo to pełni wiary, że się słońce pojawi wybieramy dłuższą pętlą, która ma długość 12 km i prowadzi przez las mglisty lub nazwany przez niektórych mgielny. Lasy mgliste występują przeważnie w klimacie tropikalnym, na terenach górskich (powyżej 900 m n.p.m.). Charakteryzują się dużą wilgotnością powietrza, ciągłą kondensacją pary wodnej i dzięki temu bujną roślinnością.

Po około pół km dochodzimy do znaku z napisem „Fundacion Herencia Vero” – idziemy na prawo od niego, przez pierwszy drewniany most wiszący. Ścieżka jest szeroka, pnie się w górę, a my, krok za krokiem coraz bardziej wchodzimy we mgłę. Gdzie nie gdzie wpadamy w kałuże błota powstałe po niedawnym deszczu. Po drodze mijamy kilku turystów, którzy tak jak my wybrali tą trasę. Wchodzimy na kolejny most wiszący, który lekko kołysze się pod naszymi nogami wprowadzając lekki dreszcz emocji. Cala trasa prowadzi wzdłuż rwącej rzeki Quindio i przez bujne tereny lasów mglistych.

Po dwóch godzinach marszu docieramy do Acaime ( wstęp 6000 COP). Acaime to urocza mała chatka w której możemy odpocząć, skorzystać z toalety. Zostaliśmy poczęstowani czekoladą na gorąco z serem (niezwykłe połączenie smaków). To szczególnie miejsce słynie z prywatnego rezerwatu kolibrów, które wprawiają w zachwyt swoją szybkością i zwinnością. Te małe fruwające klejnociki są tak szybkie, że nie jestem w stanie uchwycić ich aparatem fotograficznym w locie.

Siedzę nieopodal na drewnianej ławce i nie mogę przestać się nimi zachwycać, bo to chyba najbardziej wdzięczne istoty w ptasim świecie. Małe i szybkie jak diabli, machają skrzydełkami do 80 razy na sekundę wydając dźwięk podobny do brzęczenia muchy. Ich piórka błyszczą w słońcu, zmieniając kolor z matowo-zielonego na bajeczne odcienie fioletu, turkusu i seledynu. W samej Kolumbii jest ich aż 162 gatunków – najwięcej na świecie. Mogłabym je fotografować bez końca, również dlatego że są tak nieuchwytne. Sprawę ułatwiają karmniki z wodą zainstalowane tutaj.

Mogłabym wpatrywać się w nie godzinami, ale czas nagli i po godzinie ruszamy dalej.

Przed nami wędrówka po dosyć stromych zboczach. Przedzieramy się między bujną roślinnością. Mijamy ponownie kilka chwiejnych, wiszących mostów. Cała dolina nadal dosyć mglista. Mgła ogranicza widoczność. Cieszę się, jak chociaż na chwilę wyjdzie słońce i udaje się zobaczyć kilka wysokich palm. Moje dolne nogawki spodni są w błocie a buty częściowo przemoczone. Moje kurtka to szałas potu. Trochę szkoda, że pogoda nie daje nam poznać piękna okolicy, ale to co wprawiło mnie w osłupienie…..dopiero przed nami. 

Po około 4 godzinach dochodzimy do ostatniego, ale najważniejszy punktu tego zestawienia: zjawiskowa, magiczna i tajemnicza Valle de Cocora. Jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam w życiu, ta dolina, położona zaledwie 10 km od Salento, jest miejscem z innego świata. Pewnie po części przez pogodę, która przez większość czasu ukrywa ją we mgle, a po części przez rosnące tam, niebotycznie wysokie palmy woskowe, które mogą osiągać wysokość nawet do 60 metrów. Połączenie tych elementów daje fascynujący efekt, tworząc miejsce jedyne w swoim rodzaju. Można spacerować dnem doliny wśród zielonych pastwisk albo jej zboczami pomiędzy ogromnymi palmami. Niesamowite wrażenie jakie mi towarzyszy spacerując po tym niesamowitym miejscu nie Nie ważne jak i nie ważne po co, ale zawsze będzie się wracało. Tak jest pięknie. Głównymi aktorkami są tu palmy woskowe, które spowite w gęstej mgle wyglądają jak istoty nie z tego świata. Chmury suną cicho po górskich zboczach, a słońce maluje wspaniałe cienie na zielonych połaciach łąk i lasów, zmieniając scenerię w mgnieniu oka.

Widziałam idealne jak z pocztówki zdjęcia wysokich palm woskowych i jasnozielonych wzgórz, ale to co zobaczyłam przed sobą po dojściu do ogromnej przestrzeni z wielkimi woskowymi palmami przeszło moje największe oczekiwania.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wędrówka do Doliny Cocora jest równie trudna jak piękna.

Wracamy do Salento jeepami. Tym razem stoję na tylnej części rampy samochodu. Jest ze mną 2 innych gringos. Jest moc, jest energia. Auto podskakuję na wyboistej drodze, z dużym rozmachem wchodzi w ostre zakręty, więc trzymam się mocno. Morda mi się śmieję, jest przygoda, jest energia.

Już na sam koniec pobytu w Kolumbii chcemy poczuć klimat tego kraju i idziemy do lokalnej knajpki, gdzie można zagrać w kolumbijski sport narodowy- tejo. Żadna podróż do Kolumbii nie jest kompletna bez gry tejo. Polega na rzucaniu dość ciężkiego, metalowego krążka z odległości 5 metrów do ustawionej pod kątem 45 stopni glinianej tablicy. Wygrywa ten gracz, którego krążek znajdzie się najbliżej umiejscowionej w samym środku metalowej obręczy lub… uderzy w jeden z dwóch niewielkich trójkątów, wypełnionych materiałami wybuchowymi!

Tejo to najbardziej wybuchowy sport w Ameryce Południowej , dosłownie.

W halach do gry w tejo zawsze leje się dużo piwa, rozmowy zagłuszają ciągłe eksplozje, a okrzyki podekscytowanych graczy niosą się daleko po dzielnicy, więc zwykle zlokalizowane są one na obrzeżach miast.

W Salento ulubionym miejscem dla tejo jest Los Amigos Bar , zaledwie kilka przecznic od głównego placu.

Dzień ósmy

Rano wyjeżdżamy z Salento, zostawiając za sobą strzeliste jak ołówki palmy, kolorowe pełne barw domki i smak pysznej czarnej, kolumbijskiej kawy. Czas ruszyć dalej do kolejnego kraju…

Wciąż nie potrafię zapomnieć o tej wyjątkowej, pięknej podróży do Kolumbii. Cieszę się, że na moją pierwszą podróż do Ameryki Południowej wybrałam również Kolumbię ( oprócz Peru i Brazylii). Jak na wyprawę, która rozpoczęła się bez żadnych oczekiwań, mogę szczerze powiedzieć, że Kolumbia przekroczyła moje oczekiwania pod każdym względem. Ten kraj przyciąga turystów swoją odmiennością i różnorodnością, a także naturalnym pięknem. Kolumbia to obszar pełen kontrastów, który dostarczył nam niezapomnianych wrażeń. Kultura jak i kuchnia jest bardzo kolorowa, podobnie jak kolonialne miasteczka, piękne parki i to te walory zachwyciły nas najbardziej. Jeżeli dodać do tego serdeczność mieszkańców to już mamy całość, która stwarza ogrom pozytywnych wrażeń i emocji. Muszę dodać, przede wszystkim, że jest tutaj niesamowita infrastruktura która, która pomimo swojego ubóstwa potrafi zachwycić.

Nasz pobyt w Kolumbii to tylko 8 dni- ale liczymy na to, że uda nam były to wspaniałe dni. Mam nadzieję, że uda się tu jeszcze wrócić, bo jest jeszcze wiele miejsc, które bardzo chcielibyśmy zobaczyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *