Każdy, komu choć raz przyszła na myśl samotna wyprawa, musi zmierzyć się z pytaniami kłębiącymi się w głowie. Czy się nie zgubię? Czy poradzę sobie? Czy nie będę się bać? Czy mam wystarczająco silny charakter? Gdy jesteś dziewczyną, piętrzących się problemów jest jeszcze więcej. Zauważyłam, że te problemy to najczęściej tkwią w głowach naszych najbliższych, nie nas samych. Bo czy wypada podróżować samej? No właśnie. Co powiedzą znajomi bo przecież wciąż dominuje przekonanie, że podróż to niebezpieczna przygoda i nie jest dla kobiet samotnie podróżujących. A jadąc samej bezmyślnie kusisz los. Ale chcę Wam udowodnić, że samotna kobieta w podróży nie ma się czego bać.

Moja pierwsza, samotna podróż była świadomym wyborem. Zdecydowałam się na wyprawę z sakwami, rowerem, namiotem i z planem na cały tydzień, głową pełną obaw i – jak się okazało – niepotrzebnych strachów. Wróciłam cała i zdrowa, bardziej wyluzowana, ale przede wszystkim dumna i zadowolona z siebie. Nauczyłam się cierpliwości i otwartości, komunikowałam się z ludźmi nawet wtedy, gdy byłam zmęczona a potrzebowałam wskazówki. Zaczęłam myśleć pozytywnie, cieszyłam się nawet z najdrobniejszych sukcesów i nie poddawałam się w obliczu nieprzewidzianych wypadków.

Plan był bardzo prosty. Przejechać rowerem trasę R10 ze Świnoujścia aż po Hel. To tylko 430 km, ale dla samotnej kobiety to aż 430 km. Ruszam nocnym pociągiem z Katowic do Świnoujścia.  Niestety ku mojemu zdziwieniu nie można kupić miejsca noclegowego wraz z przewozem roweru. Zmuszona jestem przejechać trasę w pozycji siedzącej. Mam jednak szczęście ponieważ miejsce obok mnie jest przez całą podróż puste, więc pozycja pół-leżąca jest nawet wygodną pozycją. Bilety kupiłam przez serwis www.intercity.pl w cenie 90 zł za osobę w jedną stronę, plus9,10 zł za przewóz roweru. Na stacji Świnoujście melduję się rano o godz 10:05.

Dzień pierwszy: Świnoujście – Pobierowo 70 km

Zmęczona po nocnej długiej, prawie 10 godz podróży wysiadam z pociągu. Ściągam rower ze specjalnego wieszaka przeznaczonego do transportu rowerów i wynoszę na peron. Sięgam jeszcze po dwie, wypełnione po brzegi sakwy rowerowe, kask rowerowy i torbę na kierownicę. Sporo tego, zwłaszcza jak się samej chce to ogarnąć. Ale udało się. Test na organizację wysiadania z pociągu z bagażem zaliczony. Wzrokiem ogarniam peron, może będzie winda. Jest po prawej stronie. Już po chwili opuszczam Dworzec PKP Świnoujście. Zerkam na nawigację w telefonie i kieruję się na prom. Chcę rozpocząć swoją podróż rowerem od miejsca startu na granicy polsko-niemieckiej w Świnoujściu. Muszę zatem przepłynąć promem na wyspę Uznam, gdzie znajduję się owa granica. Prom kursuję co pół godz i jest za free.

Pakuję się z rowerem i po chwili jestem na drugim brzegu. Z promu mam do przebycia około 10 km. Jadę ścieżkami rowerowymi w pełni wypełnionymi turystami z naszej zachodniej granicy. Jest ciepło. Delikatny wiatr towarzyszy mi w tej drodze. Docieram do granicy. Oficjalnie rozpoczyna się tutaj moja przygoda. A więc w drogę.

Muszę teraz wrócić promem do miejsca, z którego przypłynęłam. W drodze na prom jadę w stronę Stawa Młyny. Jest to znak nawigacyjny w kształcie wiatraka, mierzący 10 metrów wysokości. Znajduje się on na końcu falochronu, przy ujściu rzeki Świny. Jest to tak charakterystyczny znak dla Świnoujścia jak Wieża Eiffla dla Paryża. Do tej atrakcji dojeżdżam jadąc wzdłuż wybrzeża. Majestatyczna wieża w kształcie wiatraka jest najczęstszym obiektem wakacyjnej pocztówki. Ja również robię kilka pamiątkowych zdjęć.

Z tą atrakcją wiąże się pewna legenda. Otóż gdy Świnoujście zaczęło być miastem portowym, większość mężczyzn rozpoczęła pracę na statkach jako marynarze. Wypływali oni w długie rejsy i wracali zmęczeni oraz postarzeni. Żony czekały na swych marynarzy, jedną z nich była Alicja, która gdy zobaczyła męża, zrozpaczona poszła na brzeg morza płakać. Coś kazało jej pójść do wiatraka, a tam w środku był stary młynarz. Powiedział on kobiecie aby przyszła ona na drugi dzień wspólnie z mężem, którego miała okładać błotem, zażywać z nim kąpieli w morzu i spacerować. Po tygodniu młynarz wziął męża Alicji do wiatraka. Marynarz wyszedł stamtąd młodszy. Gdy wieść o cudownych mocach młynarza rozniosła się, zaczęli tam przybywać inni marynarze. Jednak nikt nie znał sekretów młynarza, i gdy ten zmarł, mechanizm wiatraka stanął.

Po dotarciu na prom, płynę w drogę powrotną. Na promie spotykam przewożnika, który ostrzega mnie przed jazdą trasą najczęściej wybieraną przez rowerzystów, bo jest zamknięta, przy Gaz-promie (przez czas wojny na Ukrainie). Dzięki tej informacji nie nadrabiam 10 km drogi, tylko jadę zaznaczoną przez miłego pana drogą (na aplikacji „mapy cz”) wzdłuż torów kolejowych, a następnie przez las.

Po przejechaniu 19 km w czasie 1, 25 min dojeżdżam do Międzyzdrojów.

Mijam to nadmorskie miasteczko, nie wjeżdżając do centrum. Mój plan na dzień dzisiejszy jest ambitny a ze Świnoujścia wyjechałam dopiero o 14:00 godz. Jadę w kierunku Wolińskiego Parku Narodowego. Po prawej stronie mijam polskie wybrzeże, malownicza trasa. Z jednej strony morze z drugiej sosnowy las. Po kilku kilometrach docieram do Wolińskiego Parku Narodowego. Przejeżdżam przez dużą bramę wjazdową, z mapą turystyczną przymocowaną na froncie. Woliński Park Narodowy został założony w 1960 roku jako pierwszy morski park narodowy w Polsce. 

Przede mną zalesiony obszar. Mam wrażenie, że droga cały czas pnie się pod górę, niby minimalnie, ale moje nogi odczuwają tę zmianę wzniesień. Podjeżdżam pod kolejną dużą, drewnianą bramę. Tym razem jest to wjazd do żubrowiska z kasami. Tutaj możemy podziwiać mieszkańców tego regionu- żubry.

Jadę dalej. Kolejne kilometry pokonuję rozglądając się za jakimś miejscem postojowym. Mam ochotę na kawę i chyba jestem głodna. W oddali dostrzegam jakiś zbiornik wodny. Turkusowe jezioro tzw Jezioro Czajcze w Wolińskim Parku wydaję się być idealnym miejscem na odpoczynek.

Odpoczynek był dobrym pomysłem. Przeglądam trasę i decyduję się ruszyć dalej drogą krajową nr 102 w kierunku Wisełki. Jadę asfaltem. Droga jest męcząca, ponieważ na tym odcinku jest sporo pagórków do pokonania. Następnie kieruje się na Międzywodzie i Dziwnów wzdłuż Zalewu Kamieńskiego na rzece Dziwna i przekraczam most zwodzony (warto poczekać aby zobaczyć podnoszenie mostu, statki w zatoce).

Trasa na kolejnym odcinku biegnie wzdłuż wybrzeża, pomostami pomalowanymi na biało. Jadę, delektując się trasą. Nucę wesoło piosenkę. Jestem w swoim rowerowym królestwie – prawie cały czas ścieżka rowerowa i do tego widoki, które powodują u mnie wewnętrzne wow! Morze, słońce, rower i ja! Zachwycam się ścieżką pieszo-rowerową. Jazda po drewnianym pomoście, gdzie po lewej jest Bałtyk, a po prawej las jest najprzyjemniejszym odcinkiem tego dnia. Towarzyszy mi piękne niebo.

Dojeżdżam do Pobierowa. Szukam pola namiotowego „Wodnik”. Rozbijam namiot, szykuję sobie kolację. Uwielbiam spać pod namiotem. Noc jest nawet ciepła. Temperatura 14 stopni. Rano spada do 6 stopni.

Dzień drugi: Pobierowo- Mielno 90 km

Wstaję rano przed godz 06:00. Mam trochę zmarznięty nos. Idę do kuchni zrobić sobie śniadanie i kawę. Pijąc kawę robię notatki z poprzedniego dnia, planuję dzień dzisiejszy. Lubię mieć plan na każdy dzień, bo to daję mi możliwość zrealizowania określonego celu. Chociaż spontaniczne, nieprzewidziane sytuację też są motorem napędzającym mnie do działania. Po śniadaniu pakuję swoje rzeczy, suszę namiot, biorę zimny prysznic- to też rutynowa czynność każdego mojego poranka. Przy zapinaniu sakw na rower zastaje mnie właścicielka pola namiotowego i zaprasza na jajecznicę na śniadanie z jaj od swojskich kurek. Nie potrafię odmówić. Zostaję. Śniadanie i rozmowa z panią Martą pochłonęła mnie tak bardzo, że wyjeżdżam na trasę dopiero około godz 09:00.

Lubię jeździć sama, bo paradoksalnie to mi pokazuje, że nigdzie i nigdy człowiek nie jest zupełnie sam, co jest bardzo krzepiące. Gdy podróżuję w pojedynkę, poznaję więcej ludzi, bo jestem otwarta na to, co dzieje dookoła, nie skupiam się na swoim towarzyszu. W każdym miejscu mogę poznać kogoś wyjątkowego, pełnego pasji i zapału. Taką osobą dzisiaj poznaną była pani Marta, która oprócz prowadzenia pola namiotowego i campingu szyje torby ze starych spodni jeansowych. Tworzy małe arcydzieła, nie do pominięcia jest też troska o rośliny, szczególnie kwiaty, które pani Marta z niezwykłą pasją pielęgnuję. Spotykam kogoś, kto pyta, jak minął mi dzień i z kim mogę się podzielić wrażeniami oraz spytać, co u niego. Zatem sama, ale zawsze w jakiejś wspólnocie, choćby tymczasowej. Zawsze chodzi o fajne relacje i życzliwość ludzką.

Trasa z Pobierowa do Trzęsacza biegnie przez las, ale drogą asfaltową. Przejazd tą drogą to tylko 5.5 km. Zatrzymuję się przy ruinach kościółka, który został zniszczony przez morze.

To ruiny XV-wiecznego kościoła, który wzniesiono 2 kilometry od morza- była to podobno jedna z najokazalszych świątyń w okolicy. Linia brzegowa ulegała jednak zmianie, a morze stopniowo podmywało klif, na którym osadzono budynek. W 1874 odbyło się ostatnie nabożeństwo, a w 1900 zapadła się spora część świątyni… Dziś ostatnia ściana kościoła przypomina o sile morskiego żywiołu…

Według jednej z legend, niedaleko Trzęsacza mieszkał rybak imieniem Kniażko. Był on zakochany w dziewczynie imieniem Ewa, jednak zanim zdążył ją poślubić, musiał jechać na wojnę. W czasie walk z Brandenburczykami zginął na morzu, a jego ukochana zmarła niedługo później z tęsknoty za nim. Pochowano ją na cmentarzu znajdującym się przy kościele w Trzęsaczu. Legenda mówi, że oboje znowu będą razem, kiedy świątynia całkowicie runie do morza.

Bardzo piękne miejsce. Pogoda jest wyjątkowa. Lekki wiatr w piękny słoneczny poranek pozwala unosić się na wietrze paralotniarzom, którzy uzupełniają cudowny obraz jaki roztacza to miejsce. Można tak zachwycać się tym miejscem i trwać, trwać ….. trzeba jechać dalej.

Następna miejscowość oddalona jest zaledwie 2.1 km dalej to Rewal.

Tu mała chwila na uzupełnienie zapasów wody i jadę dalej wzdłuż torów.

W Niechorzu szlak wprowadził mnie na drogę rowerową, która wzdłuż linii Nadmorskiej Kolei Wąskotorowej doprowadziła mnie do Pogorzelicy, a dalej już leśnymi duktami aż przez most na rzece Rega dojeżdżam do Mrzeżyna.

W lesie moją uwagę zwróciło miejsce odpoczynku dla rowerzystów, w której można naładować telefon lub skorzystać z sieci WiFi. Fajna sprawa!

W tym miejscu za mostem w Mrzeżynie robię sobie przerwę na odpoczynek i posiłek. Nie muszę się nigdzie spieszyć. Mam namiot ze sobą a to mi daję komfort, że jak nie uda mi się dotrzeć na jakiś kemping mogę przenocować pod namiotem rozbijając go „na dziko”- co również jest moim małym marzeniem i spędzić tam noc. Przyznam szczerze, że trochę się boję takiego noclegu na dziko, ponieważ nadmorskie miejscowości są dosyć mocno imprezowe i o tej porze już wypełnione turystami, ale zobaczę co pokaże czas…

Wyjeżdżając z Mrzeżyna docieram po 3.5 km do Rogowa a następnie dojeżdżam do miejscowości Dżwirzyno po 9 km.

Za miasteczkiem szlak odbija w lewo w stronę wybrzeża. Jadę drewnianą, szeroką kładką około 14 km. Taka trasa to sama przyjemność, praktycznie cały czas wzdłuż linii brzegowej, piękne plaże i lasy.

Z uśmiechem na twarzy prowadząc swój rower przechodzę mijając dużą ilość turystów w stronę mola kołobrzeskiego. Zostawiam rower przy budce z pachnącymi goframi i za chwilę idę z ogromnym gofrem wypełnionym puszystą bitą śmietaną i sezonowymi owocami w stronę plaży. Kilka białych mew krąży nieopodal, zwiastując swoim krzykiem obecność. Czuję się jak mała dziewczynka. Mała, szczęśliwa dziewczynka, która właśnie siedząc na plaży z ogromnym gofrem, bez spinania się, że coś musi, bez konkretnego planu może zachwycać się beztrosko tym, że jest właśnie tutaj. Przesypuję drobny piasek przez palce, między ziarenkami piasku dostrzegam małą jasno- różową muszelkę, głęboko chowam do kieszeni by zabrać ze sobą i móc wspominać te chwilę. Wystawiam twarz do słońca. Tak jest mi dobrze.

Po godz opuszczam to miejsce i kieruje się w stronę Gąsek. Tu podziwiam latarnię morską, która jest usytuowana w centrum wsi, u podstawy wieży znajduje się dom latarnika, kramiki z jedzeniem i pamiątkami oraz ładnie zagospodarowany teren. Niewątpliwie to największa atrakcja turystyczna. Została zbudowana w czasie zimy na przełomie 1877 i 1878r., mierzy 50,2 m. wysokości i jest drugą co do wielkości latarnią morską w Polsce. Posiada masywne fundamenty, obsadzone na ośmiokątnej podstawie o średnicy 11,3 m. Światło latarni jest widoczne przy dobrej pogodzie z odległości 19,5 mili morskiej- co daje około 36 kilometrów. Jest udostępniona do zwiedzania. Na szczyt prowadzą kręte schody, a widok z tarasu zapiera dech w piersiach.

Póżniej Sarbinowo za 6 km, a dalej Chłopy za kolejne 3 km. Mijam punkt gdzie znajduję się 16-ty Południk Geograficzny. W miejscu przebiegu południka, ustawiono niewielki pomnik z informacją. Znajduje się on na leśnym trakcie pieszo rowerowym z Chłopów do Mielna.

Niektóre odcinki to szutry, inne to po prostu drogi publiczne, a jeszcze inne to nowiutkie asfaltowe drogi rowerowe sygnowane logiem Pomorza Zachodniego, jak ta która wprowadza do Mielna.

W godzinach wieczornych przekraczam tablicę informacyjną z nazwą Mielno.

Jest wieczór piątkowy i cała rzesza młodzieży świętuję początek weekendu. Jest głośno i tłoczno. Muszę jednak zostać tutaj na noc, ponieważ jest już póżno. W samym sercu nadmorskiego kurortu znajduję kamping, który zaznaczony mam na swojej mapie. Mam dostęp do kuchni, łazienki i między domkami rozbijam namiot. Po kolacji zapisuję notatki z dzisiejszej trasy, toaleta i otulając się cieplutkim śpiworem usypiam jak dziecko.

Dzień trzeci: Mielno – Ustka 122 km

Poranki tutaj bywają chłodne. Dotykając wystającego nosa ze śpiwora stwierdzam, że jest zimny. Wtulam głowę między ręce, rozciągam się jak kot, zerkam na zegarek. Jest przed 05:00.

Postanawiam pomimo, że jest ciemno i zimno wygrzebać się z namiotu i pognać rowerem ok 1 km, by zobaczyć wschód słońca. Mam przeświadczenie, że będzie niepowtarzalny i wyjątkowy. Jadę po omacku, w ciemności przy świetle ulicznych latarń, które ledwo rozpraszają mrok. Podjeżdżam pod molo i wchodzę na wilgotny piasek. Siadam na plaży.

A potem oczekiwanie na kulminację, oto gdzieś na horyzoncie ma być świt. Są długie minuty w ciemności, jest oczekiwanie, jest aura tajemniczości. W ciszy wpatruję się w powoli jaśniejący horyzont, ciesząc się chwilą Słońce zaczęło wynurzać się zza horyzontu, oświetlając mroczne do tej pory morze. I mam wrażenie, że ta chwila jest tylko moja, bo ma ona w sobie jakąś tajemnicę.

Nasycona tym widokiem wracam na śniadanie do namiotu, pakuję rzeczy i jadę dalej

Wyruszam zostawiając za sobą uśpione jeszcze miasteczko, które do świtu rozbrzmiewało muzyką. Po 3 km mijam Unieście. Przejeżdżam przez most na Kanale Jamneńskim, którym dojeżdżam po 9 km do Łaz. Tutaj trasa rowerowa oddala się od linii brzegowej Morza Bałtyckiego, zarazem biegnie wzdłuż Jeziora Jamło, którego powierzchnia wynosi ponad 2200 hektarów, co sprawia, że Jamno plasuje się na dziewiątym miejscu w skali naszego kraju. Na obszarze wokół znajdują się przystanie żeglarskie, a po jeziorze kursują statki turystyczne. Można tutaj również wypożyczyć rowery wodne i motorówki. Jadę dalej podziwiając pływające żaglówki, rybaków wyczekujących na rybę, porośnięte brzegi sitowiem.

Trasa nie zawsze porywa widokiem, zachwyca atrakcjami i urzeka Bałtykiem. Należy uzbroić się w cierpliwość, gdy przychodzą stricte leśne odcinki. Same lasy na wybrzeżu są dosyć charakterystyczne, mają swój urok. Ale przecież przyjechałam nad morze! Wyjeżdżam więc z lasu i wjeżdżam do kolejnego kurortu..

Opuszczam Łazy i nie ryzykując przeciskania roweru z sakwami przez plażę, na północ od jeziora Bukowo, kieruję się w stronę Iwęcina i dalej „R10-ką” przez Dąbki w stronę Darłowa.

Z Darłowa do Darłówka to już tylko 3 km. Cały czas świeci słońce co niesamowicie dodaje mi siły. Postanowiłam skorzystać z pięknej pogody i wypić kawę na plaży. Wybieram wschodnią stronę Darłówka i utwardzonym deptakiem podjeżdżam pod samo morze. Korzystam z jedbolla i zaparzam czarną kawę. Jej smak i aromat pozwala rozsmakować się w tej wyjątkowej chwili. Po godzinnym odpoczynku jadę dalej.

Od Darłówka trasa znów zaczęła być piękna, taka malownicza – nadmorska, z fajnymi, dzikimi plażami.


Niestety nic nie trwa wiecznie. Plaże skończyły się, a ja odbiłam w głąb lądu, objeżdżając jezioro Wicko i…zaczyna się wielka niewiadoma. Brak jakichkolwiek drogowskazów, oznaczeń powoduje, że moja mapa pokazuję mi drogę przez łąki, przez ścieżki leśne.

W końcu docieram do asfaltowej drogi, również bez oznaczeń , niestety po około 2 km okazuje się, że jest zamknięta z powodu robót drogowych. Rzeczywistość była bolesna. Nie było nikogo, kto mógłby mi udzielić jakieś rady, wskazówki gdzie mam jechać. Wiem jedno nie mogę tutaj zostać. Ruszam łąką obok zwężenia drogowego bez pewności, że ta droga prowadzi w stronę Ustki, do której zmierzałam.

Droga nie jest łatwa. Prowadzi pod górę, a długość wzniesienia ciągnie się niemiłosiernie. Czasami muszę zejść z roweru bo najzwyczajniej brakuje sił. Póżniej chwilę w dół, by ponownie mocno pedałować bo góra na którą muszę wjechać wydaje się, że nie ma końca.

Do Ustki dotarłam ledwo żywa, ścigając się z zachodzącym słońcem. Moje pierwsze 120 km, które w życiu przejechałam, jednak miałam wrażenie, jakbym zrobiła 150. Zapamiętam je na zawsze. W sklepie robię zakupy i szukam miejsca do spania na dziko. Ups…. tak jakby było mi za mało na dzisiaj wrażeń. Gdy robi się już dosyć ciemno rozbijam namiot niedaleko osiedla koło płotu. Rower przypinam do płotu. Wyciągam z sakw tylko niezbędne rzeczy w razie jakbym musiała szybko z stamtąd uciekać. Śpię bardzo czujnie.

Powiem tak. Cisza jest inna jak się w nią wsłuchujesz. Mój ogromny strach i wyobrażnia spowodowała, że w tej ciszy słyszałam jak żdżbło trawy rośnie. Każdy swój ruch głowy na poduszce potęgował wyobrażenie o zbliżających się w moją stronę kroków. Tak niesamowicie niekomfortowo się czułam, że marzyłam o tym aby ta noc się już skończyła. Ale na szczęście przyszedł poranek. A ja dumna, że dałam radę, pomimo strachu i zrobiłam to. Bój się i rób!

Dzień czwarty: Ustka- Osetnik – 120 km

Jak tylko dzień zaczął się rozjaśniać szybko spakowałam rzeczy i w błyskawicznym tempie pozbierałam się z tego miejsca. Postanowiłam, że śniadanie i dobrą kawę wypiję już w drodze. Jechałam przez Zapadłe, gdzie na dużym leśnym parkingu zrobiłam postój na śniadanie, kawę, odpoczynek.

Następnie skierowałam się na Wytowno. Tutaj droga mnie nie rozpieszczała. Spore wzniesienia, droga z grząskiego, miękkiego piasku nie pozwalała jechać, a kilometry nie uciekały. Miałam wrażenie, że jeżdżę w kółko po lesie.

A właściwie częściej prowadzę, niż jadę na rowerze. Gdy po dwóch godzinach zobaczyłam znak z nazwą Smołdzino poczułam dużą ulgę. Nie wiedziałam, że wszystko jeszcze przede mną. Jadąc tą drogą chciałam ominąć miejscowość Kluki, o której wśród rowerzystów krążą legendy. Niektórzy nawet twierdzą, że jak nie pojedziesz przez bagna w Klukach to nie przejechałaś trasy R10.

Jakie było moje zdziwienie, gdy po kolejnych kilkunastu kilometrach pokonując kolejny etap drogi wyrósł przede mną napis oznajmiający mi, że właśnie dojechałam do miejscowości Kluki.

Ups…. Chciałam ominąć tą drogę, ale wszystko wskazuję na to, że muszę się zmierzyć z nią. Pytam miejscowego mężczyznę w średnim wieku- Jak dojadę do Łeby trasą rowerową?– Nie da rady go pani przejechać – słyszę w odpowiedzi. – Dlaczego? – pytam. – Ta droga to jedno wielkie grzęzawisko, prawie bagna – podkreśla.

Dziękuję za te rady i jadę zmierzyć się z trudną drogą. Skręcam przy krzyżu w prawo, po lewej stronie drogowskaz dumnie wskazuje odległość 24 km do Łeby. Jadę, by po kilkuset metrach zobaczyć to, o czym przed chwilą usłyszałem. Próbuję jeszcze przez kilometr walczyć z wodnymi przeszkodami, przeskakiwać je, omijać. Sakwy tak obciążyły mój rower, że w pewnym momencie koła rowerów do połowy brodzą w brudnym błocie.

Po kilku kilometrach ciągnięcia roweru pomiędzy kładkami rozłożonymi na podmokłych łąkach dotarło do mnie, że właśnie stoję na mokradłach z nogami po kostki w wodzie. Chwyciłam rower za ramę, nie zdając sobie sprawy, że mam tyle siły i szybko z powrotem do początku drogi. Zdaję sobie sprawę, że dalsze posuwanie się do przodu traci jakikolwiek sens. Wracam do punktu wyjścia, pod krzyż i dumny drogowskaz.

Przymierzam się jeszcze raz do pokonania tej trasy od innej strony, jadę na wprost. Szczerze mówiąc, gdybym wcześniej nie przeczytała o tym odcinku to nigdy w życiu bym się nie domyśliła, że tu może prowadzić międzynarodowy szlak rowerowy. Bardzo wąskie mocno zarośnięte ścieżki są trudne do pokonania, a drewniane pomosty, które prawdopodobnie miały pomóc okazały się wielkim utrudnieniem bo aby na nie wjechać rowerem z sakwami trzeba podnieść rower i taka sama niedogodność jest podczas zjechania z pomostu. Przez różnice poziomów ciężko na nie w ogóle wjechać, dlatego wzdłuż nich wyjeżdżone są nowe ścieżki.

Ciężko jest tu nawet zatrzymać się żeby chwilę odsapnąć, bo od razu atakuje chmara owadów. Przejazd tym 1,5-kilometrowym odcinkiem w Internetach urósł do rangi olbrzymiego wyzwania, którego po prostu każdy rowerzysta jadący wzdłuż Bałtyku powinien chociaż raz doświadczyć. Coś w tym jest! Długo się go pamięta… Nawet nie spodziewałam się, że widok drewnianego mostka a dalej płyt betonowych tak mnie ucieszy.

Nie skończył się się ten dzień jeszcze. Dojeżdżam do malutkiej wioski Ciemno. Na skwerku urządzonym w drewniane stoliki i ławki robię sobie kawę i kanapki. Wyjątkowo smakuję mi ten posiłek. Wtedy jeszcze nie wiem, że trudna droga tak naprawdę dopiero przede mną.

Jadę w stronę Łeby. Po 8 km skręcam z asfaltowej drogi w leśną. Początek nawet jest utwardzony, ale to jaki jest dalej rodzaj nawierzchni budzi we mnie skrajne uczucie. Czy dam radę? Droga to ogromna piaskownica, która na tym odcinku nie ma żadnego oznaczenia. Problem pojawia się wówczas gdy dzieli się na dwie w prawo lub w lewo i tylko intuicja może być twoim drogowskazem. Uczucie jakie mi towarzyszy jest nie do opisania tutaj. Wiem, że nie mogę wrócić, bo całkiem spory odcinek już przeprowadziłam swój rower, po mchu i przez gałęzie, by ominąć piaskową drogę. Czas niestety nieubłagalnie pędzi do przodu a ja nie chciałabym, aby noc zastała mnie w lesie, mimo, że mam namiot. Przejeżdżając kolejny metr mam nadzieję, że zaraz skończy się ten koszmar i pojawi się nawierzchnia, która pozwoli mi wsiąść na rower.

Kiedy mój optymizm był już na dolnym poziomie i chciało mi się płakać z bezsilności nagle pojawiła się tabliczka z oznaczeniem szlaku R10. Za tą tabliczką utwardzona, szeroka droga. Pojawił się uśmiech i niespodziewany entuzjazm wraz z przypływem energii. Czułam, że to już koniec trudnej drogi w tym dniu.

Kolejne 20 km drogi do Osetnik na pole kempingowe przy latarni Stilo jadę dobrze oznakowaną, leśną drogą przez piękny, sosnowy las. A może ten las tylko dla mnie był piękny i sosnowy. To najpiękniejszy sosnowy las, jaki widziałam na swojej trasie: z mchami, porostami i wrzosami. W zachodzącym słońcu wyglądał obłędnie. Do celu dotarłam późno, wyczerpana ale szczęśliwa.

Po rozbiciu namiotu na polu kempingowym idę około 1,5 km aby zobaczyć z bliska położoną na sporym wzniesieniu latarnię Stilo. To był intensywny dzień..

Dzień piąty: Osetnik- Hel- 96 km

Uwielbiam ciszę poranka, gdy świat jeszcze nie domaga się uwagi a jego magia pozwala mi skupić się na sobie. Rozmyślam o swoim życiu, planuję kolejny dzień, robię notatki w swoim dzienniczku i chłonę, chłonę całą sobą ten magiczny czas. Po śniadaniu, zimnym prysznicu i chwili dla siebie pakuję rzeczy na rower i ruszam dalej.

Rano kierunek Białogóra, trasą R10.

Na początku jadę przez las, nie widząc oznaczenia, dopiero po 1 km orientuję się, że droga R10 jest o 100 m niżej. Przedzieram się przez las, przez korzenie, po mchu. Wreszcie jestem na właściwej drodze. To droga leśna ale dobrze utwardzona, czasem nawet szutrowa. W Białogórze robię zakupy i krótki postój. Wyjeżdżając z miasta kieruję się na Krokowo, pokonuję 19 km bez większego trudu. Kolejny znak pokazuję mi, że do Swarzewa mam 20 km. Droga jest bardzo przyjemna, asfaltowa i prowadzi przez boczne tereny, zahaczając o kolorowe, pełne kwiecia łąki, żółte pola rzepaków, łany zbóż i długie rzędy kolb kukurydzy.

Przyjemnie się pedałuje. Nie zatrzymując się mijam Jezioro Żarnowskie i powoli docieram przez Puck do Władysławowa. Przejeżdżam 50 km.

Na Hel mam 38 km. Plus 10 km od tablicy z napisem Hel do centrum, gdzie będę szukała noclegu. Jest już godz 18:00 i trochę jestem w niewczasie. Mijam więc Władysławowo i wjeżdżam w końcu na półwysep helski!!! Huurrra!!! To już ostatnia prosta. Ścieżka rowerowa do samego końca, pogoda wyśmienita, wszystko wydaje się być perfekcyjnie. No prawie wszystko… Mam już bowiem za sobą prawie 90 km tego dnia i z 400 w sumie i czuję to w… miejscu gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Do tego kręgosłup szyjny daję znać o sobie, a nogi nie mają już w sobie tyle mocy. Ten ostatni odcinek już na półwyspie helskim daję mi potężnie w kość.

Chałupy, Kuźnice i Jastarnię mijam po kolei marząc aby dotrzeć do końca wyznaczonej trasy.

Chcę jak najszybciej dojechać na Hel. W końcu… jest i tablica!!!

Ale od niej do miasta jeszcze z 10 km przez las co prawda po super ścieżce, ale nie po takim wysiłku i z takim obciążeniem. Jest mi już tak ciężko, że każdy kolejny metr odmierzam grymasem na twarzy. Aż w końcu docieram do celu mojej podróży. Mam za sobą naprawdę trudną ale wyjątkową droga na Hel. I satysfakcję! Chociaż w tym momencie tego nie czuje.

Teraz pozostało mi znaleźć jakiś nocleg. Niestety nie jest to takie proste. Albo pensjonaty zamknięte, albo bardzo drogie a chciałam wyspać się w łóżku i wziąść ciepłą kąpiel. Po godzinie udało mi się ogarnąć nocleg, gdzie nawet rower mogę schować do piwnicy. Rewelacja! Luksus. Wyjątkowo smakuję po kilku dniach spania na dość twardym podłożu, bez możliwości skorzystania z gorącej kąpieli.

Ale tak to jest w podróży. Zawsze możesz wybrać płatny nocleg, chyba że jesteś kompletnie spłukany. Gdy pieniądz nie wytycza ostrych granic kuszą wygody. Własny pokój, łóżko, gorący prysznic, WiFi, poczucie bezpieczeństwa. To wszystko za jedyne kilka zł… więc może by tak… No dobrze, ale najpierw dobrze jest spróbować przygody.

Kąpiel zrobiła mi tak dobrze…. Miękka pościel, wygodne łóżko. Doceniam, jestem wdzięczna i dziękuję….

Dzień szósty Hel

Wstałam nie nastawiając budzika dosyć póżno. Jest już po godz 08:00. Po osiągnięciu celu, zeszło „wszystko”. Po nocy, gdzie mogłam wyspać się i rozlużnić mięśnie czuję niesamowity ból mięśni nóg i kręgosłupa. Myślałam, że jak prześpię noc w łóżku po cieplutkim prysznicu, wstanę jak nowo narodzona. Nic bardziej mylnego. Zwlekam się więc z łóżka, robię sobie śniadanie, piję kawę i analizuję mapę Helu. Postanawiam, że chcę odpocząć od roweru i idę na spacer. Hel to popularne miasteczko położone na końcu Półwyspu Helskiego. Turystyczne życie Helu toczy się wzdłuż Bulwaru Nadmorskiego i ulicy Morskiej. Jest tu słynne Fokarium uwielbiane przez dzieci i zajmujące unikalny budynek Muzeum Rybołówstwa. W lasach dookoła Helu czekają militarne zabytki z czasów II wojny światowej oraz muzea idealne na przerwę od plażowania.

Postanawiam pójść na koniec cyplu tak by symbolicznie zakończyć trasę Świnoujście- Hel. Był początek w Świnoujściu, jest i koniec na cyplu Hel.

Na plaży poznaję dziewczynę, która również przejechała taką samą trasę. Jedyne co nas rózni to to, że ja spałam pod namiotem, ona w pensjonatach. Powymieniałyśmy się doświadczeniami i rostałyśmy się.

Ja poszłam dalej w stronę latarni morskiej….

Drogę powrotną w dniu jutrzejszym miałam w planach przepłynąć promem z Helu do Gdyni, a tam już pociągiem na południe Polski. Niestety okazuję się, że prom płynie tylko raz dziennie poza sezonem o godz 15:00. Ja mam bilet na pociąg z Gdyni o godz 14:45. Zmieniam więc plan. Bo tak trzeba. Jutro rano około godz 07:00 wyruszę rowerem przez Półwysep Helski do Gdyni. Wieczorem zatrzymuję się w smażalni, aby zjeść rybę. Ryba smakuję rewelacyjnie. Ostatnie spojrzenie z plaży na najdalej wysunięty punkt na mapie Polski. Czas tutaj spędzony pomógł mi podsumować ten cudowny okres spędzony z samą sobą.

To był naprawdę fajnie spędzony czas, mimo całego tego trudu.

Podsumowanie

To był mój rewelacyjny urlop, jaki sobie mogłam wymarzyć. Udało się. Wszechświat Mi sprzyja. W sześć dni przejechałam rowerem około 450 km, nigdy wcześniej nie robiąc tak dużych dystansów. Byłam sama sobie kompanem, organizatorem, przewodnikiem. Moje ograniczenia, które wynikały z obaw czy sobie poradzę, czy nie będę narażona na niebezpieczeństwo nie sprawdziły się. Moja potrzeba doświadczania wciąż nowych rzeczy nasila się z wiekiem. Teraz jestem odważniejsza, lepiej zmotywowana i bardziej ciekawa tego co mnie spotka. Trochę jak dziecko, więc chyba warto tę cechę w sobie pielęgnować.

Jeszcze kilka słów o samym szlaku. Przez całą wyprawę zależało mi, żeby – na ile to możliwe – trzymać się wytyczonego szlaku, ponieważ chciałam go sprawdzić w całości. Niestety nie udało mi się tego dokonać na wszystkich odcinkach. Na pewno mam niedosyt związany z pokonywaniem trasy z Kluk do Łeby i planuję tam jeszcze wrócić. Czasami trasy były tak żle oznaczone, że wyrzucało mnie z nich, nie wiem nawet na którym z odcinków. A może powinnam bardziej być skupiona, bardziej uważna. Na pewno ta droga, trasa jest do przejechania nawet dla amatora jazdy na rowerze. Oczywiście, że pomaga samozaparcie, dyscyplina i chęć spełnienia marzenia.

Porównując szlak w obu województwach, zdecydowania lepiej przygotowana jest w województwie zachodniopomorskim. Jest tutaj lepsze zaplecze dla rowerzysty, wiaty, miejsca postojowe z punktami do serwisu roweru. Trasa jest bardzo dobrze oznaczona, nawierzchnie dobrze przygotowane. Jeżeli chodzi o województwo pomorskie sporo tutaj jeszcze trzeba przygotować ale myślę, że to wszystko idzie w dobrym kierunku.

Moje przemyślenia?

Czy jeszcze raz pojechałabym w samotną podróż… Marzyłam o takim wyjeżdzie i to się własnie spełniło. Oczywiście, że tak. I już planuję kolejną…

„Życie nie będzie na Ciebie czekać. Możesz je przeżyć byle jak, lub żyć tak jak chcesz. Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Dostaniesz tyle, na ile się odważysz.”

Można się zastanawiać, czy od podróży człowiek robi się mądrzejszy? Kiedyś słyszałam, że podróże kształcą wykształconych i trochę tak jest. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o świecie i o sobie, dowiesz się. Także tego, że żadna podróż, nawet ta najdalsza, najwspanialsza i najbardziej egzotyczna, nie rozwiąże Twoich problemów. Swoje lęki i rozterki zabierzesz ze sobą, a te, które udało Ci się zostawić w domu na czas wyjazdu, będą tam na Ciebie czekać, gdy wrócisz i trzeba im będzie spojrzeć w oczy. Ale jest szansa, że dzięki temu, że byłam sama ze sobą dowiedziałam się czegoś o sobie, będę miała na to więcej siły. Bo siła i mądrość jest we mnie, nie w obcych krajobrazach czy przywiezionych talizmanach. One tylko czasem pomagają przypomnieć, że można Bać się i robić!

Samotna podróż jest czymś absolutnie wspaniałym na wielu poziomach. Czujesz się wolna, ale i zależna od innych. Jesteś centrum wszystkiego, środek świata jest tam, gdzie Ty aktualnie jesteś, a jednocześnie doświadczasz, że jesteś tylko maleńką cząstką tego świata, że po wielu jego ścieżkach chodzą tysiące ludzi, dla których mogłabyś nie istnieć. Że świat usiany jest budowlami i cudami natury, które były na długo przed Tobą i będą długo po Tobie. To daje fantastyczne poczucie dystansu. Im bardziej tracisz na znaczeniu dla świata, tym bardziej zyskujesz na znaczeniu dla siebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *