Jeśli myślisz, że przygody bywają niebezpieczne, spróbuj rutyny. Ona jest śmiercionośna.

Paulo Coelho

Przepiękna trzy tygodniowa przygoda w podróży. Intensywna, różnorodna, niezapomniana. Taka sinusoida wrażeń i różnorodność przeżyć, smaków i przede wszystkim różnorodność stylu życia, od przepychu, bogactwa, luksusowych wieżowców, najnowszych technologii poprzez biedę, swoisty brud, charakterystyczną kulturę, dziwne obiekty kultu. To była wyjątkowa podróż, taka na którą czeka się całe życie, taka, która jest spełnieniem marzeń. Uwierzcie mi mam niesamowity dreszcz emocji na myśl o tym, że mogę wrócić tam jeszcze raz próbując, tak, próbując opisać te wszystkie wyjątkowe, każde na swój sposób miejsca.

Łącznie byliśmy w 3 różnorodnych krajach, zrobiliśmy masę zdjęć i często się zatrzymywaliśmy, żeby nacieszyć oczy pięknymi widokami natury. Jednocześnie trzymaliśmy kontrolę nad czasem, by na kolejny lot samolotem zdążyć, na lokalny pociąg wypełniony po brzegi mieszkańcami, czy na autobus z pełnym czarnych dziecięcych oczów wpatrzonych z niedowierzaniem w nas, turystów. A muszę przyznać, że łatwo stracić poczucie czasu, gdy dookoła nas jest tyle wciągającego piękna! Ale było warto, przygoda cała w sobie była absolutnym, niezapomnianym przeżyciem. Każdy etap podróży budził w nas nowe emocje, nowe achy, echy. A ja uwielbiam ten moment, gdy każda dopiero co odkryta atrakcja, miejsce budzi we mnie zachwyt. To takie urocze, że mam wtedy tyle dziecięcej radości. Uwielbiam ten stan.

Aby te wszystkie piękne wspomnienia nie uciekły i w dalszym ciągu inspirowały do realizacji marzeń, postanowiłam zrobić porządek i w jednym miejscu – na tej właśnie stronie, podzielić się z Wami wszystkimi postami, zdjęciami i wspomnieniami, które doświadczyłam podczas mojej podróży.

Naszą podróż zaczynamy od lotu do Abu Dhabi- stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Po ponad 5-godzinnym locie, wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku. Mieliśmy szczęście przelatywać nad dobrze oświetloną, sztuczną wyspą – słynną Palmą Jumeirah, najlepiej widoczną właśnie z góry. Z z lotniska, do centrum Dubaju jedziemy autobusem , który odjeżdża spod samego terminala na lotnisku, wiec nie da się go przeoczyć. Ten transport jest dostępny przez 7 dni w tygodniu i 24 godz na dobę. Pełny rozkład znajdziecie Tutaj:https://www.abudhabiairport.ae/en/transport/to-and-from-the-airport/airport-express.

Walutą w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest Dirham. Kurs 1 dirham ( luty 2023 ) = 1.21 zł

Dzień pierwszy

Pierwszy pełny dzień był niesamowicie intensywny. Nasz hotelik znajduję się po starej części Dubaju w Deirze. Pierwszym punktem na naszej trasie zwiedzania była okolica tej części Dubaju z okolicznym Bazarem.

Wszystkim Dubaj kojarzy się z niebosiężnymi wieżowcami, z nowoczesną architekturą, ze szkłem i betonem. Ale miasto ma także historyczne rejony tzw. Stary Dubaj – Deirę i Bur Dubaj.

Dubaj powstał jako niewielka wioska rybacka w XVIII wieku. Na przełomie XIX i XX wieku był już całkiem sporym portem. W latach 60-tych XX wieku odkryto złoża ropy naftowej co miało ogromny wpływ na rozkwit podziwianego, najbardziej nowoczesnego miasta na świecie.

Deira to tętniąca życiem, jednakże spokojna dzielnica Dubaju. Położona jest nad Zatoką Dubaju ( Dubai Creek) , łączy stare z nowoczesnością. Tradycyjne arabskie budynki z wąskimi uliczkami, pełnymi małych lokalnych sklepików i pijalni kawy, poprzez pachnące bazary, pełne lokalnych produktów od przypraw, perfum i złota poprzez nowe, wysokie wieżowce wybudowane w Dubaju. To tutaj można poznać smaki nie tylko arabskiej kuchni, ale smaki całego świata w małych lokalnych knajpkach, po przystępnych cenach.

Stara część Dubaju rozciąga się po dwóch stronach zatoki. Korzystamy z tradycyjnej taksówki wodnej, zwanej abrą, aby mieć chociaż na chwilę możliwość uczestniczenia w życiu codziennym mieszkańców i aby zobaczyć najstarsze dzielnice Dubaju z dystansu. 

Te proste, często stare już, drewniane, pomalowane na kolorowo łódki przewożą do 20 osób jednorazowo. Nie pływają według ustalonego rozkładu jazdy, lecz wyruszają dopiero wtedy, kiedy uda się zapełnić wszystkie miejsca. Koszt to tylko 1 AED (1zł), płatne u przewożnika.

Po przepłynięciu zatoki znajdujemy się w dzielnicy Bur Dubaj. To kolejny historyczny region miasta, w którym ludność osiedlała się od ponad 100 lat. Tutaj mogliśmy zobaczyć piękne meczety (z zewnątrz), najstarszy budynek w mieście – Fort Al-Fahidi, malowniczą zabytkową dzielnicę Bastakiję. Zrobiliśmy zakupy na starym targu ( magnesy, przyprawy) a póżniej usiedliśmy w knajpce, chcieliśmy wczuć się w rytm miasta, poczuć jego klimat.

Kolejną atrakcję którą chcemy dzisiaj zobaczyć jest The Dubai Frame – Ramka Dubaju. Docieramy tam metrem. Jedna z najważniejszych współczesnych wizytówek Dubaju jest zarazem najbardziej nietypowym obiektem na świecie. To największa – ramka na zdjęcie.  Budowla jest sama w sobie atrakcją ze względu na niespotykany kształt. Dwa wąskie słupy połączone są 93-metrowym mostem na wysokości 150 metrów! Cena biletu na tę atrakcję to 64 zł/osobę.

Budynek z zewnątrz jest niesamowity, ale wnętrze wcale nie ma mniej do zaoferowana. Rama Dubaju stanowi element łączący przyszłość i przeszłość. Nie bez znaczenia jest tutaj lokalizacja tej atrakcji. The Dubai Frame położona jest w Zabeel Parku. Ustawienie ramki też nie jest przypadkowe, albowiem stoi pod odpowiednim kątem – rama dzieli Dubaj na stare miasto z jednej strony oraz nowoczesną metropolię z drugiej.

Będąc już w budynku możemy dostrzec motywy nawiązujące do Dubaju z przed lat 50- wioski rybackie, tereny pustynne. Ekspozycja jest niewielka, ale bardzo ciekawa i dopracowana w każdym szczególe. Zastosowanie odpowiednich dźwięków, a nawet zapachów pozwala na chwilę cofnąć się w czasie.

Na górną część ramki wjechaliśmy windą. Stamtąd rozpościerają się niesamowite widoki, gdzie z jednej strony widzimy stary Dubaj – m. in. dzielnice Deira i Karama, z drugiej strony natomiast podziwiać możemy panoramę najnowszej, ciągle rozwijającej się części miasta z budynkiem Burj Khalifa na czele. Co ciekawe na górze poruszamy się po szklanej podłodze, przez którą możemy obserwować ludzi czekających w kolejce do wejścia 150 metrów niżej! Bardzo fajne wrażenie!

W podstawie budynku możemy na dużym ekranie podziwiać film ukazujący wizję Szejka Al Maktum – Dubaj za 50 lat. Krótkie nagranie jest fantastyczne i pozwala przenieść się w czasie. Co najlepsze, patrząc na obecny rozwój miasta, wizja wydaje się być bardzo realna! Ogromne futurystyczne budynki, nowoczesne pojazdy, wszędzie latające drony, pielęgniarki jako roboty – trochę jak film Science-Fiction, ale możliwy do wdrożenia w życie. 

Jak już wspomniałam ten dzień był bardzo intensywny. Po wyjściu z Ramki jedziemy taksówką nad Zatokę, gdzie odpoczywamy na jednej z wielu plaży publicznej. W tle znajduję się hotel Burj al Arab….

Burj al Arab (arab. Wieża Arabów) w Dubaju, to jeden z najwyższych i najbardziej luksusowych hoteli na świecie.
Hotel jest oficjalnie skategoryzowany jako pięcio-gwiazdkowy deluxe. Jednakże, ze względu na wyposażenie i usługi, często określany jest mianem jedynego na świecie hotelu siedmio-gwiazdkowego.

Budowa Burj al Arab rozpoczęła się w roku 1994 i została ukończona w 1999. Hotel stoi na sztucznej wyspie położonej 280 m od brzegu w Zatoce Perskiej. Kształtem przypomina żagiel. Ma 321 m wysokości, 60 pięter.

Mimo, że nie podjeżdżamy pod budynek bliżej to sam widok nawet z daleka tego hotelu jest niezwykły.

Dzień pomału nabiera barw nocy. Zrobiło się już póżno, ale my postanowiliśmy pojechać jeszcze na Dubaj Marina. Wsiedliśmy na przystanku w autobus a następnie tramwajem dojechaliśmy na miejsce. Jakie było moje zdziwienie gdy w samym środku miasta pośród wieżowców ukazała mi się piękna przestrzeń wypełniona wodą z mnóstwem zacumowanych łódek, otoczona strzelistymi nowoczesnymi, pięknie oświetlonymi wieżowcami. Znajdująca się w Al Marsa Dubai Marina to dzielnica pełna drapaczy chmur, których niektóre mają wysokość przekraczającą 400 metrów. Wzdłuż przechodzącego przez dzielnicę kanału ciągną się promenady z restauracjami i sklepami i z zacumowanymi jachtami. Muszę przyznać, że zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Marina to bardzo ekskluzywna dzielnica tego miasta, pełna niesamowitych wieżowców, rozciągająca się wzdłuż, pełnego jachtów, sztucznego kanału.

Zabudowania ciągną się wzdłuż sztucznego kanału, na odcinku 3 km. Składają się na nie apartamenty mieszkalne, hotele, lokale rozrywkowe i restauracje. Ich blask możemy podziwiać z poziomu wody, gdzie pięknie odbijają się w wodach zatoki, obok zacumowanych, ekskluzywnych jachtów. Tak jak w całym Dubaju widać tu przepych, szyk i elegancje. Najwyższy budynek ma 425 m wysokości i 101 pięter.

Największą część Mariny zajmuje przestrzeń publiczna zwana Marina Walk. Ścieżki spacerowe to aż ciągnąca się 7 km przestrzeń, która znajduje się w zamkniętej dla ruchu samochodowego obszarze. Umożliwia to osobom chętnym do uprawiania joggingu, do spacerów lub do innej formy ruchu i pozwala aktywnie spędzić czas w zacisznym, wolnym od ruchu publicznego miejscu. Nie dziwi mnie więc, że to miejsce jest ogromnie popularne zarówno wśród mieszkańców, jak i turystów. Centralnym punktem jest tu galeria handlowa Marina Mall. Ale tutaj pójdziemy jutro.

Dzień drugi

Głównym punktem naszego dnia był widziany do tej pory tylko z daleka, najwyższy wieżowiec świata – Burj Khalifa, położony przy największym centrum handlowym świata – Dubai Mall oraz fontannie multimedialnej. Centrum handlowe, przez które przechodziliśmy, robi wrażenie. Szczególnie ogromne akwarium z dużymi rekinami, płaszczkami i innymi rybami, w którym można było nurkować z butlą, a nawet pływać łódką ze szklanym dnem.

Oprócz akwarium, w części rozrywkowej znajdowało się także… lodowisko i stok narciarski oraz niesamowity wodospad, który biegnie przez wszystkie cztery poziomy budynku, ma 24 metry wysokości. Jest ozdobiony rzeźbami poławiaczy pereł. Cylindryczny wodospad wraz z postaciami mężczyzn, którzy w locie zdają się nurkować w poszukiwaniu pięknych pereł, nie pozostawi obojętnym nikogo. Kiedy staliśmy u podstawy wodospadu, mieliśmy wrażenie, że nurkowie lecą prosto na nas, mimo że w rzeczywistości tylko woda spływa, a mężczyźni są umocowani na różnych poziomach i w różnych odległościach od siebie.  

W Dubai Mall znajduję się również kompleks kinowy, oraz 1200 sklepów i setki lokali gastronomicznych. Obiekt zajmuję powierzchnię ponad miliona metrów kwadratowych (tyle co 200 boisk do piłki nożnej) .

Trudno przejść do kolejnej atrakcji jaką jest Burj Khalifa mijając po drodze tak wiele różnorodnych atrakcji. Jednak bilet (zakupiony przez internet) każe nam przyspieszyć i udać się pod ten nie kwestionowany symboli słynącego z niesamowitego rozmachu Dubaju. Połączenie ogromnych pieniędzy, nowoczesnej technologii i dążenia do przekraczania tego co niemożliwe.

Budynek został oddany do użytku w 2009 roku.  Ma wysokość 829 m i tym samym jest najwyższą konstrukcją zbudowaną kiedykolwiek przez człowieka. Należy do niego też kilka innych rekordów, m.in. najwyższa liczba pięter (163), najwyżej wjeżdżająca winda czy najwyżej położony taras widokowy. Wieżowiec może pomieścić 35 tysięcy osób i jest widoczny z odległości 100 km. Wybudowanie takiego budynku w trudnych warunkach klimatycznych Zjednoczonych Emiratów Arabskich wymagało nie lada wysiłku. A jego koszt też robi wrażenie bo to suma 1,5 miliarda dolarów.

Bilety kupiliśmy z tygodniowym wyprzedzeniem na stronie: At The Top. Kupując przez internet zapłaciliśmy po 169 AED za bilet. Odbiór biletów, jak i wejście na Burj Khalifę, które mieliśmy zaplanowane na godzinę 12:00, znajduje się w Dubai Mall.

Zwiedzanie rozpoczyna się przy makiecie budynku. Następnie przechodzimy dosyć długim korytarzem z wizualizacją przedstawiającą historię powstania budynku, która trwała zaledwie 5 lat.

Imponujący jest czas wjazdu windą na taras widokowy. Wjeżdżamy na 124 piętro z prędkością 10 metrów na sekundę, więc w niecałą minutę byliśmy prawie pół kilometra nad ziemią. Taras widokowy jest wokół budynku na dużej powierzchni.

Nie ma tłoku, ścisku, jest czas na podziwianie panoramy miasta, na zdjęcia, zachwyt.. Fajnie bo na górze nie ma limitu czasowego, jesteśmy tyle ile chcemy.

Na dolnych piętrach Burj Khalifa znajdują się apartamenty do wynajęcia, luksusowe rezydencje prywatne. Biura, które mieszczą się powyżej 112 piętra. W budynku jest też hotel zaprojektowany przez Giorgio Armaniego. Na poziomie 148 się mieści najwyższy na świecie punkt widokowy At the Top Sky (na wysokości 555 m). My jednak tam nie byliśmy. Myślę, że fajnie byłoby tam wrócić.

Po zjechaniu na dół postanowiliśmy skorzystać z jeszcze jednej atrakcji, były to tańczące fontanny.

Dzienne pokazy odbywają się o 13:00 i 13:30 czasu lokalnego. Nie są tak spektakularne, jak te wieczorne, ponieważ w dzień nie można zobaczyć iluminacji. Pokazy po zachodzie słońca odbywają się co pół godziny od 19:00 do 00:00. Nie są długie, ale wyjątkowe.

Całe widowisko trwa około 3 minuty. Warto przybyć trochę wcześniej, by zająć sobie dobre miejsce do oglądania. Widzów nie brakuje, ponieważ jest na co popatrzeć. Wielki wodny pokaz pełen światła na tle największego na świecie budynku Burj Khalifa w centrum Dubaju robi wrażenie.

Strumienie wody są wyrzucane z dysz w odpowiedniej, zintegrowanej ze światłem i muzyką sekwencji, co daje naprawdę spektakularny efekt.

Pełni wrażeń i niesamowitych zachwytów achów i ochów jedziemy dalej w kierunku Palmy Jumeirah.

„Palma” bo tak określa się to miejsce jest sztucznym tworem, wyspą w kształcie palmy daktylowej (jeden z symboli Zjednoczonych Emiratów Arabskich), a jej szerokość i długość to ok. 5 km. Składa się z trzonu, z którego odchodzi 16 liści. Całość otacza (mająca 11 km długości) wyspa w kształcie półksiężyca. Palma Wyspowa w większości wypełniona jest luksusowymi hotelami, willami, domami i apartamentowcami.

Na koniec wyspy, gdzie znajduję się hotel Atlantis jedziemy korzystając ze specjalnej jednoszynowej kolejki, mamy przy tej okazji frajdę z niesamowitych widoków podczas jazdy. 

Monorail, jest w pełni zautomatyzowanym pociągiem. Stacja początkowa znajduje się u podstawy Palmy, nieopodal przystanku tramwaju o nazwie Palm Jumeirah . Podczas 20 minutowego kursu pociąg zatrzymuje się na kilku stacjach wzdłuż wyspy, aż do szczytu półksiężyca, gdzie znajduje się hotel Atlantis. Koszt przejazdu w jedną stronę to 15 AED, natomiast bilet w obie strony to wydatek 25 AED.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, zobaczyliśmy z bliska najbardziej rozpoznawalny punkt na wyspie pięciogwiazdkowy kompleks hotelowy Atlantis The Palm. Spacer wzdłuż zatoki, pozwala z bliska przyjrzeć się temu niesamowitemu miejscu. Spacerujemy, podziwiamy i rozkoszujemy się chwilą.

Wracamy kolejką Monorail by pojechać jeszcze raz na nocny pokaz fontann przy budynku Burdz Chalifa

Następnie jedziemy metrem do hotelu, ponieważ jutro bardzo wcześnie rano mamy lot dalej….do kraju, do którego marzyłam od dawna by tam pojechać.

Podsumowując pobyt tutaj muszę stwierdzić, że Dubaj zbudowany jest z marzeń, Tych najbogatszych, którzy właśnie chcą być we wszystkim Naj oraz z marzeń turystów, którzy podobnie jak ja, chcą zobaczyć ten totalnie inny świat, a przede wszystkim marzeń ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj z całego świata aby budować i tworzyć nowoczesne miasto w zamian za szansę na lepszą przyszłość. Nas również zaprowadziły tutaj marzenia i po części los bo lot przez Dubaj umożliwił nam lot do następnego kraju.

Dzień trzeci

Rano wstajemy przed godz 03:00. Obsługa hotelowa dostarcza nam śniadanie w postaci lunch box (kanapki, ciasto, ananas i wodę). Taksówką docieramy na lotnisko ( 15 min jazdy płacimy 23 zł) Odprawa na lotnisku przebiega dosyć sprawnie i już siedzimy w samolocie do Amristaru.

Nasz lot trwa 3 godz. Wylatujemy o godz 05:00 a na miejscu jesteśmy o 10:30 (dodać trzeba 1,5 godz do czasu z Dubaju). Obywatele Polski, którzy planują pobyt w Indiach, muszą ubiegać się o wizę pobytową. Wniosek można wypełnić online, na stronie Biura Imigracyjnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Indii. W chwili obecnej dostępne są następujące typy: wiza podwójnego wjazdu ważna przez 30 dni, wiza wielokrotnego wjazdu na 1 rok, która umożliwia 90-dniowy pobyt na każdej wizycie, oraz wiza wielokrotnego wjazdu 5-letnia, która umożliwia 90 dni pobytu na każdej wizycie. My mamy wizę 30 dniową.

Po wyjściu z terminala wsiadamy w autobus, który za darmo kursuję pod Złotą Świątynię. Jedziemy 20 min. Autobus barwny w środku z wiatraczkami zamiast klimatyzacji, wystrojony zdjęciami świętych i budynkami reliktu.

Amritsar – jest to miasto w północno-zachodnich Indiach, w stanie Pendżab, w pobliżu granicy z Pakistanem. W mieście mieszka około 1,1 mln mieszkańców (oficjalnie). W mieście tym znajduje się najważniejszy obiekt kultu Sikhów – Złota Świątynia zwana Darbar Sahib (Dwór Pana) lub Harmandir (Świątynia Boża), w której przechowywany jest oryginał świętej księgi Sikhów.

Nasz hotel znajduję się przy jednej z zatłoczonych uliczek. Zostawiamy rzeczy, bierzemy prysznic i idziemy na spacer po uliczkach Amristaru.

Ulice Indii to kolory, mnóstwo intensywnych, żywych kolorów. Zachwycają mnie intensywne barwy kobiecych sari, kolory chust, dywanów. Mój wzrok z trudem nadarza za odcieniami, wzorami i fakturami kolorowych tkanin, których barwy wydają się przekraczać granice wyobraźni.

Ulice Indii to dźwięk. Nieustanny dżwięk klaksonów samochodów i ryksz motorowych zaskakuje zwłaszcza kogoś takiego jak my, turystów z Europy. Jest też gwar rozmaitych języków, nawoływanie muezina z minaretu i kłótnie rykszarzy, tuk-tukarzy. którzy nie mogą przecisnąć się przez zawsze zatłoczone ulice.

Ulice Indii to zapach. Pomieszanie woni kurzu, brudu, wypiekanych chlebków i wszechobecnego curry. Intensywność zapachów miesza się ze sobą na ulicach od samego świtu. Czasami zapach jest tak intensywny, gryzący, że nie jesteśmy w stanie powstrzymać łez, kaszlu i nieustannego wycierania nosa.

Ulice Indii to przedsionek świątyń. Pobożni Hindusi przed wejściem do meczetu, świątyni dokonują szeregu czynności, które przygotowują ich na spotkanie z ich Bóstwem. Zdejmują buty, myją ręce i nogi, klękają i kłaniają się. W Amritsar pobożni Shikowie w drodze do pracy obowiązkowo zatrzymuje się i zwróceni w kierunku Złotej Świątyni zastygają w modlitwie by pozdrowić, podziękować lub poprosić.

Poruszamy się między stoiskami z lokalnymi wyrobami. Docieramy do malutkiej lokalnej kafejki, chcemy napić się kawy, zjeść deser. Dostajemy kawę zabielaną mlekiem, rozpuszczalną. Musimy się tutaj przestawić na taką kawę, bo czarnej kawy tutaj nie dostaniemy. Płacimy za 1 kawę i deser Kheer 50 INR co daję nam kwotę 2,56 zł. ( rupia indyjska) 1 INR = 0,053 zł.

Kheer to pudding ryżowy przygotowywany w ważne święta hinduskie. Składnikami na deser jest ryż, mleko, cukier oraz rozmaite bakalie. Na koniec dodaję się szafran i kardamon. To słodki deser ale przyjemny w konsystencji a kardamon nadaję mu nutkę oryginalnego, orientalnego smaku.

Po godzinie spacerowania uliczkami Amristaru decydujemy się na powrót do hotelu. Po drodze idziemy coś zjeść na ciepło w lokalnej knajpce. Za dwa dania – naleśnik dosa i ryż z warzywami płacimy 220 INR plus napiwek( 27 zł).

Dzień czwarty

Rano zaczynamy dzień od śniadania na rooftopie ( jest to miejsce na dachu budynku.) Jemy omlet z warzywami popijając herbatę Masala Chai. Herbata jest przepyszna. To połączenie intensywnej czarnej herbaty, mieszanki indyjskich przypraw i ziół, mleka, wody i dużej ilości cukru. Jak nie lubię słodkich napoi to ta herbata jest wyjątkowo pyszna.

Mamy dzisiaj w planach: zobaczyć Złotą Świątynie i pojechać na granicę Indyjsko-Pakistańską, gdzie odbywa się pokaz na granicy Wagah Border zmiany warty. Jest to wydarzenie, które codziennie przyciąga tłumy gapiów po obu stronach barykady.

Po śniadaniu najpierw swoje kroki kierujemy w stronę Złotej Świątyni. Blask Świątyni już z daleka jest dla nas olśniewający.

Budowę świątyni ukończono w 1604 roku. Budynek jest zaprojektowany tak, aby przyjmować ludzi wszystkich wyznań i tradycji religijnych. Złota Świątynia to nie tylko wejście do kościoła i jego piękne zdobienia, freski, ale to także miejsce, w którym wszyscy mogą czuć się mile widziani oraz czuć się częścią wszystkiego co się tam dzieje. Podawany codziennie lunch jest otwarty dla wszystkich, a ponad 100 000 ludzi każdego dnia przechodzi przez niego, aby oddać cześć i hołd temu miejscu.

W tym niesamowitym miejscu znajduje się największa bezpłatna kuchnia na świecie (Langar), która z pomocą wolontariuszy karmi ponad 100 000 osób w ciągu jednego dnia.  Posiłki w langarze są wegetariańskie, proste i pożywne. Posiłek zwykle zawiera roti (chleb), ryż, daal (soczewicę) i kheer. Około 90% personelu pracującego to wolontariusze, którzy dbają o to, aby jedzenie było odpowiednio ugotowane i dostarczone na czas. Przyjść może każdy bez względu na wiarę, zamożność czy przekonania.

Jest to piękny budynek ze złoceniami. Ma cztery wejścia i centralną salę z otwartym placem w środku. Wewnątrz świątyni znajduje się basen zwany Amrit Sarovar lub Basen Nektaru, który jest używany przez Sikhów do celów ceremonialnych, takich jak chrzest lub oczyszczenie się przed wejściem do świątyni.

Przed wejściem do świątyni należy nakryć głowę chustą i zdjąć buty. Zapewniona jest bezpłatna szatnia i nakrycia na głowę w pobliżu wejścia.

Rozpoczynamy zwiedzanie kompleksu spacerując dookoła basenu. Często zagabywani przez miejscowych, do zrobienia wspólnych zdjęć. W basenie zanurzonych kilku hindusów, inni z zadumą spędzają czas wpatrzeni w Złotą Świątynie. Czas tu dla nich się zatrzymał. Dookoła modlący się Hindusi, w zadumie, w ciszy i skupieniu oddają hołd swoim bóstwom. Czuję się tutaj majestatyczny klimat tego miejsca, mimo ogromnej ilości pielgrzymów. Z oddali rozbrzmiewa melodia modlitwy.

Chociaż jest to święte miejsce dla praktykowania sikhizmu, jego drzwi są otwarte dla wszystkich religii, kultur i środowisk.

Jedną z naprawdę ważnych nauk sikhijskich guru jest zrozumienie i praktykowanie równości między wszystkimi rasami. Bez względu na kastę, religię, kolor skóry, wiek, status czy płeć.

Wizyta w tym miejscu budzi w nas sporo dobrych emocji i zostawia umysł z estetycznymi doznaniami.

Kolejne kroki kierujemy do umówionego kierowcy taksówki, który ma nas zawieść na granicę Indyjski- Pakistańską i przywieżć z powrotem za 1500 INR ( 80 zł) za 2 osoby.

30 km od Amritsaru położone jest Attari – przygraniczne miasteczko, o którym pewnie żaden turysta by słyszał gdyby nie codzienny spektakl towarzyszący zamknięciu granicy, który z trybun ogląda tysiące ludzi.

Na miejscu jest tłoczno i martwimy się, że przyjechaliśmy za późno i nie uda nam się już zdobyć miejsc z dobrym widokiem. Usiłujemy przepchać się do trybun wraz z tłumem Hindusów, ale w którymś momencie zatrzymuje nas strażnik i każe iść w inną stronę. Po raz pierwszy od dawna cieszę się, że jestem tu turystką, na dodatek białą, bo okazuje się, że dla obcokrajowców jest specjalny sektor, położony zaraz za sektorem VIP, a na dodatek świeci jeszcze pustkami! Dziwne jest tutaj to, że jest to atrakcja turystyczna na granicy dwóch znienawidzonych państw. A uczestniczący w tym show mogą w trakcie zakupić popcorn, lody i napoje chłodzące.

Z głośników wydobywają się znane z bollywoodzkich produkcji dźwięki, m.in. Jai Ho.(” Slumdog. Milioner z ulicy”) Z widowni wybiegają kobiety i zaczynają spontanicznie tańczyć. Grupki Hindusów przebiegają tam i spowrotem dumnie trzepocząc trzymaną wysoko indyjską flagą.

Publiczność po jednej stronie krzyczy „Hindustan!”, po drugiej „Pakistan!” – kto głośniej. Rzuca mi się w oczy, że po „tamtej” stronie są prawie sami mężczyźni, a niewielka grupka kobiet siedzi w wydzielonym sektorze. A na środku na jednej nodze tańczy wodzirej. Śmieszny i zabawny, dumnie kręci się w rytm pakistańskich dżwięków.

Cały spektakl trwa jakąś godzinę i odegrany jest z wielką pompą. Strażnicy przyozdobieni w czapy z piórami szybko maszerują w kierunku bramy, żeby tam zatrzymać się i, pokrzykując, wymachiwać nogami aż pod czoło, a publika ma ubaw. Biorąc pod uwagę raczej napięte stosunki indyjsko-pakistańskie, ciężko stwierdzić, jakie jest ich prawdziwe nastawienie do tych zza granicy. Wydaje się, że są bojowo nastawieni i cały czas, niczym prawdziwi aktorzy, zachowują kamienne twarze, ale po wszystkim podają sobie ręce z Pakistańczykami, salutują i brama zostaje najpierw otwarta a następnie zamknięta na noc. Za to przedstawienie nie jest pobierana żadna opłata. Myślę, że warto zobaczyć to wydarzenie w formie show.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy street food, których powstało tu w między czasie sporo. Zajadamy roolsy smażone na głębokim tłuszczu. I jakieś słodkie wypiekane również w gorącym tłuszczu kręcone ślimaczki.

Na miejscu w hotelu czuję, że zaczyna mnie mdlić, boli mnie brzuch. Indyjskie jedzenie chyba zostawię w hotelu, w toalecie.

Dzień piąty

Po nieprzespanej nocy z trudem wstaję o 03:00. Mam wrażenie, że każdy centymetr moich jelit daję mi się we znaki. Jest żle. Dzisiaj lecimy samolotem do Delhi aby następnie kolejnym samolotem polecieć do Udajpur.

Na lotnisko jedziemy tuk- tukiem 500 INR, ponieważ zamówiony Uber nie przyjeżdża. Moje samopoczucie jest na granicy trudnej do opisania, po prostu beznadziejnym. A tu trzeba się odprawić, przejść przez te wszystkie kontrole, odczekać swoje. Lokuję się blisko toalety. Kupuję sobie na lotnisku coca- colę i mam wrażenie, że jest odrobinę lepiej. Lot przebiega bez problemu. W Delhi musimy zmienić terminal z 1 na terminal 3. Przejeżdżamy tam autobusem lotniskowym. Na lotnisku zrobiłam ranking wszystkich toalet. Znam bezbłędnie ich położenie w zależności od tego w którym znajdujemy się akurat miejscu:). Kolejnym samolotem docieramy do Udajpur. Na miejscu jesteśmy w południe. Taksówką za 850 INR (45 zł) dojeżdżamy do centrum miasteczka. Hotel mamy na przeciw świątyni Jagdish Temple.

Po południu trochę odpoczywamy . Wieczorem idziemy na rekonesans miasteczka. Udajpur leży nad jeziorem Pichola. Jest nazwane białym miastem albo Wenecją Północy. Położone w stanie Radżastan, w górach Aravali. W ten wieczór nie udaje nam się dużo zobaczyć w tym mieście. Wracamy po kolacji do hotelu, (czuje się znacznie lepiej). Na jutro rano po śniadaniu jesteśmy umówieni z lokalnym przewożnikiem tuk-tuka, który ma nam pokazać miasto i okolicę.

Nie uwierzycie ale ta słodka przekąska to ulubiony przysmak Hindusów. Są to smażone ciastka indyjskie zwane jalebi. W Indiach takie spiralne ciastka smażą na ulicach, gdzie można zjeść jeszcze gorące, kapiące od syropu. W Amristarze słynne jest miejsce wypiekania tych ciastek opisywane nawet w National geographic jako miejsce z najstarszą restauracją (chociaż na restaurację nie wygląda) piekącą te ciastka. Smaży się je na ghee ( masło klarowane). Dla mnie zdecydowanie za słodka i za tłusta. A tak piszą w Indiach o tym miejscu…..” Udaj się do tego miejsca, aby zjeść pyszne, chrupiące jalebi”

Dzień szósty

Rano wstaliśmy podekscytowani, ponieważ czeka na nas niezwykła podróż, podróż tuk- tukiem po malowniczym mieście, pełnym fortów, zamków i i innych fascynujących miejsc do odwiedzenia.

Klimatyczne miejsce na początek dnia na roof toopie gdzie serwowane mamy śniadanie pozwala dobrze przygotować się do całodziennego zwiedzania.

Już o godz 10:00 ruszamy z naszym kierowcą krętymi, ciasnymi uliczkami w stronę lokalnego targu.

Jest to miejsce z dala od centrum i rzadko docierają tutaj turyści. Wśród różnorodności dostępnych tutaj przypraw wyczuwam szeroką gamę produktów korzennych, takich jak: cynamon, gałka muszkatołowa, imbir, kurkuma, kardamon i szafran oraz kolendrę i kozieradkę.

Tutaj po raz pierwszy próbujemy i poznajemy smak shakkar. Jest to blok cukrowy z trzciny cukrowej, który stosowany jest do słodzenia. Kolorowy zawrót głowy straganów, wózków pełnych warzyw i owoców wypełnia wszystkie nasze zmysły ponad nasze wyobrażenia.

Mieszanka kolorów na ulicy nie pozwala nam na chwilę nawet odczuć braku atrakcyjnego miejsca. Budynki mieszkalne ozdobione są malowidłami tutejszych artystów. Grafiki tworzone w charakterystycznym stylu radżastańskim przedstawiają różne symbole również religijne czy życie codzienne.

Nasz przewodnik jedzie dalej. Mijamy po drodze ogromnego słonia z jego właścicielem na grzbiecie, widok tak niesamowity, że wciąż obracam się za siebie mimo, że jedziemy dalej.

Indie słyną z świętych krów, które spotykamy na co dzień w każdym zakątku, bez względu na to gdzie jesteśmy. W Indiach krowy żyją wśród ludzi. Nawet w dużych miastach, jak Mumbai czy Delhi, chodzą one po chodnikach, kryją się w cieniu samochodów, leżą na ulicach. Czasami zaglądają do sklepików, skubią warzywa na straganach, włażą na schody budynków. Są nieodłącznym elementem krajobrazu.

Za święte uznawane są tylko krowy dające mleko (umaszczone na biało i kremowo). Religia hinduistyczna zakazuje zabijania i spożywania bydła domowego – zdecydowana większość hinduistów tego przestrzega. Nie ma jednak jednolitego prawa, które obowiązywałyby w całych Indiach. Z 450-ciu kast, które oficjalnie istnieją w Indiach, tylko 117 ma zezwolenie na spożywanie wołowiny. Stare i schorowane krowy chowane są i karmione aż do ich śmierci. W Indiach funkcjonują również specjalne schroniska dla krów. Według Hinduistów zabicie krowy pociąga za sobą okrutne konsekwencje karmiczne – ten, kto skrzywdził zwierzę, w kolejnym wcieleniu zostanie przez nie pożarty. Za życia w jednej ze swoich wypowiedzi Gandhi głosił: „Ochrona krów to dar hinduizmu dla świata. Hinduizm będzie żył tak długo, dopóki będą żyć hinduiści chroniący krowy.” Święte pisma hinduizmu traktują krowy jako niezwykle ważne zwierzęta, święte i nietykalne, podtrzymujące życie zarówno w świecie zwierzęcym jak i ludzkim.

Jedziemy w stronę Jeziora Pichola. To sztuczne jezioro słodkowodne, utworzone w roku 1362, nazwane na cześć pobliskiej wioski Picholi.  Jest to jedno z kilku przylegających do siebie jezior, które rozwinęło się w ciągu ostatnich kilku stuleci w słynnym mieście Udaipur i wokół niego . Jeziora wokół Udaipur powstały głównie w wyniku budowy tam, aby zaspokoić potrzeby miasta i jego okolic w zakresie wody pitnej i nawadniania. Po środku jeziora Pićhola, znajduje się słynny Lake Palace. Piękny, śnieżnobiały kompleks pałacowy z marmuru zbudowany w latach 1743-46, miał służyć rodzinie królewskiej. Dziś to pięciogwiazdkowy hotel. Po jeziorze można odbyć rejs łódką, który pozwala przyjrzeć się nadbrzeżnemu życiu mieszkańców.

My objeżdżamy jezioro tuk-tukiem wokół, by dotrzeć do miejsca gdzie za pomocą wyciągu linowego dostajemy się na górę. Z góry podziwiamy niesamowity krajobraz na całe miasto i jego otoczenie.

Odpoczywamy w cieniu świątyni, która również się tu znajduję. W drodze powrotnej podjeżdżamy pod jedną ze świątyń, która położona jest w samym centrum miasta, na przeciwko naszego hotelu. To świątynia pochodząca z siedemnastego wieku, ogromna hinduistyczna świątynia Jagdish. Obserwując ilość turystów odwiedzających to miejsce, stwierdzam, że stanowi jeden z głównych punktów na mapie turystycznych spacerów. Wysokie schody prowadzą do środka. Przechodząc koło tej ogromnej budowli słyszymy śpiewy. Wchodzimy do  środka, zdejmujemy buty. Panuje tu półmrok, widać skupione twarze modlących się hindusów, wyśpiewujących modlitwy i pieśni wielbiące bogów. Delikatnie przechodzimy wzdłóż, nie chcemy być intruzami w ich miejscu kultu. Szanujemy ich miejsce. Wychodzimy bezszelestnie ze świątyni.

W 1983 roku w Udaipurze i okolicach nakręcono film Jamesa Bonda zatytułowany „Octopussy”, który doprowadził do wzrostu popularności jeziora i okolic na całym świecie.

Spacer w tym miejscu, nad brzegiem jeziora to spotkanie z obecną kulturą. Możemy wejść do środka jednego z lokalnych budynków ( Bagore Ki Haveli.) czyli miejscowego muzeum i podziwiać przedstawienie taneczne, które odbywa się tutaj codziennie o godz. 18:30. (wstęp 150 rs/osoba + 150 Rs/aparat). Siadamy z samego przodu. Godzinny występ przedstawia poszczególne tańce z różnych terenów Radżastanu. Panie pięknie ubrane tańczą z dzwonkami, dzbanami czy z ogniem wykonując przy tym bardzo skomplikowane ruchy. Na koniec furorę robi jedna z kobiet, która z 9 dzbanami na wodę tańczy trzymając je jednocześnie na głowie. Niezły wyczyn. Występ nam się podobał.

Dzień siódmy

Następnego dnia zwiedzamy kolejne atrakcje miasta. Idziemy zobaczyć Pałac Miejski (wstęp 300r/os). Jeden z największych kompleksów w Radżastanie z XVI w powstawał czterysta lat.

Budowa rozpoczęła się w 1553 r. i trwała prawie 400 lat. Obecnie Pałac tworzą cztery budynki połączone licznymi korytarzami i wąskimi przejściami, tworząc istny labirynt. W środku zobaczyliśmy wspaniale dekorowane sale ale oczywiście warto dostać się w najwyższe partie kompleksu aby zobaczyć panoramę miasto i widoki na jezioro.

Widok z samej góry jest niesamowity, a malutkie okienka, witraże i kolumny aż proszą się o zrobienie tutaj zdjęcia. Cudowna pogoda jaka nam towarzyszy jest dopełnieniem pięknych widoków. Po wyjściu z Pałacu idziemy coś zjeść.

Jedzenie w Indiach jest dla nas pewną wielką niewiadomą. Trochę z dystansem przez pierwsze dni korzystamy z oferty ulicznych strrit foodów, jednak skuszeni zapachem i ciekawością już po 2 dniach pałaszuję owinięty w papier gorący rols z niewiadomym nam nadzieniem. No cóż kto nie próbuję ten się nie przekona. Finał już znacie, bo pisałam o moich niestrawnościach kilka dni wcześniej. Od tamtego dnia jemy już tylko w mniejszych lub nawet całkiem sporych knajpkach.

Kuchnia indyjska to aromatyczne przyprawy, gęste sosy, masło, potrawy z pieca tandoori, warzywa i indyjski twaróg – panir.

W tym kraju jemy – paluchami ! Trzeba pamiętać, by nie używać lewej ręki, która uważana jest za nieczystą!

Smaczną pomocą przy indyjskim stole jest chleb. Indyjskie pieczywo – naan, ćappati lub roti, zastępuje sztućce i z jego pomocą wyjadamy smaczne indyjskie sosy, dipy czy warzywa w sosie.

Tandoor to gliniany piec w kształcie dzbana. Piec opalany jest węglem drzewnym, drewnem lub wysuszonym nawozem. Temperatura pieczenia może przekraczać nawet 480°C!
W piecach tandor pieką chlebki, mięso, warzywa i owoce… Potrawy przygotowane w piecu maję niepowtarzalny smak wędzenia i wszystkie noszą tę samą nazwę – TANDORI! Mieliśmy okazję wielokrotnie spróbować tych przysmaków. Powiem szczerze, że najbardziej skradł nam podniebienia Butter chicken, czyli maślany kurczak to klasyk kuchni indyjskiej. Łagodne danie, zachwyca korzenną nutą Garam Masala i przebijającą się po chwili pikantną papryczką chilli.  Więc gdy była okazja chętnie zamawialiśmy to danie rozkoszując się jego smakiem.

Bardzo popularną formą serwowania posiłku jest thali. Thali to zestaw kilku dań i dodatków.
Thali to świetna forma aby pokosztować kilku dań podczas jednego posiedzenia.


Na zestaw składa się najczęściej: cebula, pikle, ryż, naan, cztery rodzaje sosów (dwa z dodatkiem kurczaka, dwa wegetariańskie). Często to danie wybierane jest jako przystawka, ale dla mnie była to wystarczająca ilość jako główny posiłek.

Indie to wymarzone miejsce dla wegetarian! Aromatyczny ryż z warzywami czy twaróg – panir w smakowitych sosach, albo masala dosa naleśniki z ziemniaczanym nadzieniem to tylko niektóre bezmięsne dania jakie mieliśmy okazję skosztować podczas naszego pobytu w Indiach! Pisząc o jedzonku nie mogę nie wspomnieć o napoju, który wyjątkowo przypadł nam do gustu. Napój ten a właściwie deser spróbowaliśmy podczas naszego pobytu w Indiach wielokrotnie. I wprawdzie jeden ze sposobów podania zdobył 10 pkt na 10 – to przywilej kosztowania go w różnych miejscach zawsze wyjątkowo nam się podobał. Mowa tutaj o lassi.

Ta orzeźwiająca mieszanka jogurtu, mleka i wody różanej, zaprawiona kardamonem lub kminem jest chętnie spożywana przez Hindusów podczas gorących, letnich dni. Osobliwa odmiana tego napoju to special lassi, do którego dodaje się wyciąg z liści i kwiatów konopi indyjskich. Posiada on działanie narkotyczne i używany jest głównie do celów religijnych, w szczególności podczas pobytu w świętym miejscu w Waranasii można go wypić w niejednym miejscu. Ale o tym póżniej.

Indyjskie zamiłowanie do użycia przypraw znalazło odzwierciedlenie również w miejscowych napojach, a szczególnie w charakterystycznym dla południowej części kraju lassi.

Dzień ósmy

Kolejny dzień, nowy etap drogi po Indiach. Dzisiaj jedziemy do miasta Jodhpur. Jedziemy lokalnym autobusem. Mamy do przejechania 240 km, co zajmuję nam 6 godzin.

W autobusie jesteśmy jednymi białymi turystami i wzbudzamy ogólne zainteresowanie. Ale nie o tym chciałam wspomnieć tutaj. Jedziemy autobusem 6 godz. Autobus pełen pasażerów. Są wśród nich rodziny z dziećmi, kobiety i mężczyżni w różnym wieku oraz młodzież. I wiecie co mnie zadziwia- nikt nie siedzi z telefonem przy nosie, nikt nie przegląda stron internetowych, zdjęć, nikt do nikogo nie piszę. Ludzie rozmawiają ze sobą. Grupa kilku dziewcząt podczas całej podróży śpiewa piosenki i wesoło klaszcze w dłonie. Cały autobus żywo reaguję na ich radosny śmiech. W połowie drogi autobus zatrzymuję się przy punktach gastronomicznych na pół godziny. Można coś zjeść lub skorzystać z toalety. Po 6 godz dojeżdżamy do Jodhpur.

Kiedy po raz pierwszy planowaliśmy miejsca jakie chcieliśmy zobaczyć w Indiach, Jodhpur był jednym z miejsc, które nalegałam na dodanie do listy. Na świecie jest tylko kilka niebieskich miast, a ja chciałam zobaczyć to jedno! Daliśmy sobie w sumie 3 dni w Jodhpur, co moim zdaniem było wystarczającą ilością czasu, aby zobaczyć zabytki, odwiedzić targ, a także spróbować tradycyjnych potraw z tego rejonu.

Jodhpur, jest jednym z najbardziej urokliwych miast Radżastanu, z majestatycznym fortem Mehrangarh górującym nad miastem. Miasto nazywane jest Niebieskim Miastem, ponieważ oglądane z powietrza Jodhpur ma orzeźwiający niebieski kolor, w różnych jego odcieniach.

Magia tkwi w starym mieście, który wypełniony setkami sklepików, pensjonatów, restauracji i sprzedawców, czyni je tętniącym życiem miejscem, zwłaszcza w okolicy wieży zegarowej i targu Sardar. Po rozpakowaniu się w hotelu wybieramy się na spacer wśród rzędów domów z niebieskiej cegły. Chcemy poznać kultową architekturę i starożytne budynki, z których każdy zapewne ma znaczenie dla swoich dzieł sztuki. Niebieskie domy z etnicznymi malowidłami na ścianach, rdzenna architektura i jednolitość konstrukcji składają się na malowniczy dziennik podróży.

Urzekający widok budynków w różnych odcieniach błękitu aż do granatowego sprawia, że wędrowanie po okolicy i robienie zdjęć jest przyjemnością samą w sobie.

Możemy szukać w różnych żródłach dlaczego budynki w tym mieście mają kolor blue. Istnieje wiele prawdopodobnych powodów, takich jak: 1) mieszkało tu wielu braminów, a niebieski jest kolorem Pana Śiwy, 2) kolor niebieski pomaga utrzymać chłód w domach podczas letnich miesięcy, 3) istnieją dowody na to, że w pobliżu znajdują się plantacje indygo, ( indygowiec barwierski – z jego liści otrzymuje się barwnik do barwienia tkanin i wyrobu farb) 4) zapewniał władcom piękne widoki z fortu. 5) przyciągał wędrownych kupców przejeżdżających przez Radżastan.

Na dachach budynków znajdują się roof toopy gdzie przysiadamy na chwilę odpoczywając przy filiżance parującej herbaty „masala chai”. Udajemy się do wieży zegarowej w sercu miasta, aby odwiedzić otaczające ją rynki, wypełnione wspaniale kolorowymi wyprzedażami tradycyjnych wyrobów. Chcemy rozsmakować się w tym mieście, nacieszyć oczy kolorem w różnych odcieniach niebieskiego.

Przechodząc obok świątyni zostajemy zaproszeni do jej wnętrza. Niewiele rozumiemy co się tam dzieję ale widzimy szczere uśmiechy i przyjazne gesty kobiet modlących się i klaszczących w dłonie. Czujemy niesamowitą dobroć wypływającą z serca tych niewiast. Język uśmiechu, życzliwości pozwala nam na komunikację. To dla nas dosyć egzotyczne ale piękne doświadczenie. Na koniec zostajemy obsypani płatkami kwiatów. Czuję, wzruszenie.

To był niesamowity dzień zakończony wykwintnym smakiem indyjskich potraw.

Dzień dziewiąty

Długie podróże mogą być wspaniale, ale w praktyce mogą być trudne. Walczę z określeniem wyzwań, ponieważ zasadniczo ta podróż jest moim marzeniem na całe życie i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie mam ogromne szczęście, że w ogóle tu jestem.

Ale jeśli mam być szczera, jest we mnie taka część, która po prostu chce się zatrzymać, usiąść i odpocząć przez minutę lub tydzień. Może nasze podróże są po prostu zbyt ambitne, intensywne. Albo mamy tak mało czasu na zobaczenie wszystkiego co chcielibyśmy. Czasami zwiedzanie ma swoje granice. Nie można zobaczyć wszystkich rzeczy. Jest ich po prostu za dużo. Gdy więc przyszedł czas na zwiedzenie fortu Mehangarh to nie bardzo miałam ochotę tam wejść. Fort jak fort pomyślałam , jak wiele takich fortów na świecie, przecież i tak nie będę rozumiała historycznego przekazu tego miejsca. Powiem tak. Jak wychodziłam z tego fortu, na ustach cisnął się okrzyk mega, super, wow. Jak dobrze, że tam weszłam.

Usytuowany na skalistym zboczu, 120 m nad panoramą Jodhpur, Mehrangarh jest uważany za jeden z najwspanialszych fortów w całych Indiach iz pewnością jest jednym z najbardziej spektakularnych budynków, jakie kiedykolwiek widziałam. Główne wejście, jest strome, 300 m spacerem od miasta, również można tam dojechać tuk-tukiem. W starym pałacu fortu mieści się obecnie Muzeum Mehrangarh, w którym można znależć sieć pięknych dziedzińców otoczonych misternie rzeźbionymi fasadami. Wewnątrz samego pałacu znajduje się wiele galerii wypełnionych tkaninami, zbrojami, bronią i obrazami. 

Fort Mehrangarh został zbudowany w 1438 roku przez Rao Jodha, od którego pochodzi nazwa miasta Jodhpur. Wewnątrz murów cytadeli znajdują się różne królewskie miejsca, które mają swoje odrębne, unikalne tożsamości ze złożonymi rzeźbami i wzorami radżastańskimi. W forcie znajdują się również miejsca dwóch starożytnych świątyń, które oprócz reszty budowli noszą dzieło ponad 500 wieków różnych muzyków.

Galeria wewnątrz fortu zawiera relikwie, a także starożytne artefakty, które pochodzą nie tylko z rodzin królewskich Radżastanu, ale także z kultury dynastii Mogołów.

Majestatyczny fort ma wiele do odkrycia dla zwiedzających. Najważniejsze rzeczy do zobaczenia w forcie Mehrangarh to:

  • Sala Lustrzana, sypialnia Maharadży, która jest misternie ozdobiona szklanymi elementami.
  • Pałac Kwiatów, bogato zdobiona sala recepcyjna.
  • Pałac Pereł, piękna komnata ukazująca blask pereł. 
  • Takhat Vilas, duże wnętrze pokoju ozdobione kolorowymi szybami w oknach. Była to osobista komnata Maharadży.
  • Świątynia Chamunda Mata zbudowana w 1460 roku.

Po zwiedzeniu muzeum spacerowaliśmy po murach obronnych fortu, skąd roztacza się spektakularny widok na Jodhpur. Niezależnie od tego, czy jesteś miłośnikiem historii, zwykłym turystą, koneserem sztuki czy poszukiwaczem przygód, jestem pewna, że nie będziesz się tu nudzić.

Po południu wybieramy się tuk-tukiem do Mandore Gardens. Niewiele informacji znalezliśmy o tym miejscu w przewodnikach ale po odwiedzeniu tego miejsca, stwierdzam, że było warto tam pojechać.

Tuk-tukiem podjeżdżamy pod główne wejście do Mandore Gardens. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, było takie, że to tylko zielony ogród z wieloma sprzedawcami. Przeszliśmy zaledwie kilka metrów i zachwycił nas widok, który sprawił, że poczuliśmy się jak w innej epoce.

Dziś odwiedzających witają wspaniałe zielone ogrody z psotnymi małpami, uroczymi ptakami, kilkoma ulicznymi sprzedawcami oraz zachwycającymi dziełami architektury i rzemiosła z minionych epok. 

Urocze miejsca, które widzicie na zdjęciach, to grobowce maharadży Jodhpur. To skupisko czerwonych budynków otoczonych zielonymi drzewami z pewnością wydobędzie z Ciebie fotografa. Poczujesz chęć uchwycenia tych niesamowitych fragmentów historii pod każdym możliwym kątem.

To był intensywny dzień. Wieczorem idziemy do jednej z wielu knajpek z roof topem. Jemy pyszną kolację spoglądając na rozświetlone miasto. Urocze miasto.

Dzień dziesiąty

Rano po śniadaniu jedziemy tuk-tukiem na lotnisko. Lecimy dzisiaj do Dehli, by następnie kolejnym samolotem polecieć do Waranasi. Na miejscu jesteśmy o godz 16:00. Taksówką za 850 INR dojeżdżamy do centrum miasta.

Varanasi to najstarsze miasto Indii , położone nad brzegiem słynnej rzeki Ganges w stanie Uttar Pradesh w północno-wschodnich Indiach.

Nazwa Varanasi pochodzi od dwóch dopływów Gangesu, które graniczą z miastem. Varuna płynie w północnej części, a Assi w południowej części w pobliżu Assi Ghat. Zatrzymaliśmy się na 3 dni w Varanasi i całkowicie zakochaliśmy się w tym mieście. Eksplorowaliśmy wąskie uliczki i alejki, rozkoszowaliśmy się kalejdoskopem kolorów, delektowaliśmy się gastronomicznymi szlakami i szukaliśmy duchowości w ghatach Varanasi. Nasz pierwszy wieczór spędziliśmy na uroczystości, które odbywają się nad świętą rzeką Ganges a mianowicie Ganga Arti. To jedna z najbardziej spektakularnych atrakcji Varanasi. Wieczorne Ganga Arti odbywa się w Dasaswamedh ghat i Rajendra Prasad Ghat. Wieczorna sztuka zaczyna się około 18:30 i trwa 45 minut. Pielgrzymi zbierają się tutaj aby usiąść na schodach ghatu, a także przybywają łodzią, aby obejrzeć spektakl od strony rzeki. Aarti jest częścią hinduskiego rytuału kultu, a nazwa dosłownie oznacza usuwanie ciemności, dlatego zawsze wiąże się z płomieniem lub światłem.

My pierwszy raz obserwowaliśmy rytuał z Ghatów, następnego dnia widzimy go z innej perspektywy, z łodzi przycumowanej na brzegu rzeki. Wielu sprzedawców sprzedaje świece wotywne, które można wypuścić na Święty Ganges. Rytuał ten ma otoczyć człowieka dobrą karmę i można pomyśleć życzenie.

Po uroczystościach spacerujemy po alejkach Varanasii. Są wąskie, zatłoczone, a gdzie nie gdzie zabrudzone krowim łajnem.  W tych alejkach można zobaczyć prawdziwe Varanasi.  Można tutaj się zgubić w zaułkach i zobaczyć bardzo piękne budynki, stare świątynie i mnóstwo tematów do fotografii.

Dzień jedenasty

Rano postanawiamy obejrzeć wschód słońca nad rzeką Ganges oraz spróbować poczuć klimat tego miejsca. Wybieramy się na przejażdżkę łódką po rzece. (600 INR)

Muszę przyznać, że ten krótki rejs o poranku miał w sobie coś magicznego, szczególnie gdy rzekę zaczynały oświetlać pierwsze promienie wschodzącego słońca. Nasz przewodnik zanurzając i obmywając winogron w rzece częstuje nas nimi, grzecznie odmawiamy. Codziennie rano jem owoce obmyte w tej wodzie, mówi nam uśmiechając się bezzębnym bardzo szczerym uśmiechem. Wiosłując, zanurzając wiosła czujemy pewien spokój, który mu towarzyszy. Spokój, skupienie i niesamowity szacunek do tego miejsca, do tej pracy, która wykonuje. Udziela nam się jego stan ducha. W milczeniu słuchamy jego opowieści o najważniejszych miejscach na szlaku. Ganges rozlewa się po horyzont. Ludzie schodzą w dół po ghatach do rzeki, słychać modlitwy i dzwonki. Słońce wschodzi dając tchnienie życia uśpionym ghatom, a wraz nim szarość poranka ustępuje nasyconym barwom dnia. I zachwyca… Gdy zatrzymamy wzrok –zauważamy, że mimo ogólnego harmideru to wszystko co tutaj się dzieję zaczyna nabierać sensu i okazuje się, że ten pozorny chaos, chaosem jednak nie jest. Ghaty to sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwo. W tym chaosie jest spokój.

Święta rzeka jest nośnikiem energii modlitwy, skupienia, ale jest także miejscem gdzie unoszą się ludzkie i zwierzęce szczątki… Granica pomiędzy szaleństwem a rzeczywistością zupełnie tu nie istnieje, ponieważ wszystko jest zarówno magiczne jak i prawdziwe. Miasto lub jak wierzą miejscowi, Sziwa, przyciągnie nas do siebie, gdy będziemy na to gotowi, gdy zgromadzimy odpowiednie zasoby dobrej karmy. Miasto odsłoni się przed nami tylko na tyle, na ile będziemy gotowi, ile będziemy w stanie przyjąć. Wszystko wedle naszej karmy, przeznaczenia oraz duchowości. To miejsce może zachwycić, przerazić, oczarować… Może przejąć strachem, przyprawić o mdłości, dać przełomową lekcję życia, skonfrontować z lękami i wewnętrznymi demonami, zahipnotyzować, wymęczyć, otumanić, zamroczyć haszyszem… Może zmusić do zatrzymania się, do refleksji….

Ganges to nie tylko miejsce kultu, ale także tło codziennego życia milionów mieszkańców.  To tutaj, ku wielkiemu zainteresowaniu turystów, dokonywane są rytualne kąpiele, a gorliwe modlitwy Hindusów nie mają końca. Palące się stosy z ciałami zmarłych przywołują ciarki na plecach obcokrajowców, a miejscowym dają nadzieję na spokojną śmierć. Orszak pogrzebowy maszeruję ulicami tak często, że już nikt nie zwraca na niego uwagi.

Od wschodu do zachodu słońca miejsce to tętni życiem.

Kobiety piorą ubrania, dzieci wesoło bawią się w wodzie, starsi mężczyźni pochłonięci są w żarliwej modlitwie, a grupy młodzieńców składują na stosach drewniane pale.

W Indiach uważa się, że śmierć jest zaraźliwa, dlatego tylko niedotykalni mogą zajmować się martwymi. Spaleniu zwłok przewodniczy mężczyzna z najbliższej rodziny, najczęściej najstarszy syn. Zgolony na łyso i ubrany na biało – bo w Indiach to kolor żałoby.

Ciało najpierw obmywa się w świętej rzece. Następnie gromadzi się drewno, ok. 300-500 kg. Najtańsze jest drewno z mango, a zarezerwowane dla bogatszych – sandałowe. Zwłoki są owijane w całun (im zamożniejsza rodzina, tym bardziej będzie on wytworny), zanurzane w świętej rzece, a następnie pozostawiane na brzegu do wyschnięcia. Do ceremonii pogrzebowej nie są dopuszczane kobiety (za mocno histeryzują i tym samym przeszkadzają duszom odejść)

Czasem po prochy przychodzą aghori, czyli asceci tantry lewej ręki. Medytują nad zwłokami podobno je jedząc, popijając z kapali, czyli ludzkiej czaszki. Smarują ciało popiołem z palenisk, spożywają i łamią wszystkie tabu w celu osiągnięcia duchowego wyzwolenia. A ponieważ są tak blisko śmierci zupełnie się jej nie lękając – podobno śmierć do nich nie przychodzi.

Przez kolejnych 11 dni bliscy codziennie składają w ofierze miski ryżu. Dusza zmarłego wędruje wtedy do królestwa Yamy. 12. dnia osiąga cel i na tym kończy się obrządek pochówku i żłoby. Nie można wtedy pracować.

W hinduizmie istnieje pięć grup ludzi, którym kremacja, a więc oczyszczenie, nie są potrzebne, ich ciała więc nie są palone, a wrzucane do rzeki z ciężkim kamieniem przywiązanym do szyi. Są to: święci mężowie, dzieci do 5 roku życia, kobiety w ciąży, osoby ugryzione przez kobrę (bo to święte zwierzę boga Sziwy) chorzy na trąd (bo choroba ta może przenosić się przez dym).

Dzień dwunasty

Rano przed wschodem słońca idę na spacer wzdłuż tej magicznej rzeki, która zostanie w mojej głowie na bardzo długo. Mimo, że jako Europejka mam swoiste podejście do śmierci, do umierania, do zwłok, czuję niesamowitą wdzięczność, że mogłam odwiedzić to miejsce. Ten spacer to podsumowanie mojego pobytu tutaj…Doświadczyłam tu niesamowitej przemiany, nie tyle sposobu podejścia do śmierci a podejścia do życia. Bo czymże jest życie z jego problemami, zmartwieniami, z ogromem spraw, które nas przytłaczają z oczekiwaniem na dobrą śmierć przez pryzmat tego jak przeżyło się owe życie.

Jeżeli miałabym komuś polecić tylko jedno jedyne miejsce, które jest w każdym tego słowa rozumieniu indyjskie do szpiku kości, bez wątpienia byłoby to właśnie Waranasi. Wcale nie najbrudniejsze ani nie najbardziej zatłoczone czy najbardziej śmierdzące, jednak najintensywniejsze pod względem wrażeń. I, mimo że turystyczne, ciągle żyje swoim życiem, nie zważając na obcokrajowców przybywających tu aby popatrzeć na te jak by nie określić ” nieoczywiste obrzędy” . Waranasi zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie i chętnie bym tam jeszcze kiedyś wróciła. 

Po południu jedziemy pociągiem do Agry. Podobno podróż do Indii nie jest pełna, jeśli nie jedzie się pociągiem. Nam się to udało. Byłam bardzo optymistycznie nastawiona do pociągu, dopóki nie zjawiliśmy się na dworcu.

Chaos rozkładu jazdy i chaos samego dworca mocno zachwiał moje dobre nastawienie.

Pociągi w Indiach są bardzo tanie. Daje to możliwość podróży najbiedniejszym, często tym którzy wracają do rodzin, pracując daleko poza domem, by zarobić na życie swoje i bliskich. Korzystają również ci biedacy, którym religia nakazuje odwiedzenie świętego miejsca.

Wsiadamy do pociągu pełnym Hindusów to zatłoczonego pociągu. Mamy wykupione miejsca leżące. Na miejscu dostajemy flizelinowe prześcieradło i poszewkę na poduszkę. Rozkładamy się od razu, kładąc się na swoich miejscach.

Przez wagon przechodzą dziesiątki sprzedawców, głównie jedzenia i napojów. Curry z soczewicy serwowane prosto z wiadra to standardowy posiłek a herbata masala chai, najchętniej serwowanym napojem. Sprzedawców żywności jest od zatrzęsienia. Głośno oznajmiają swe przybycie i reklamują produkt. Od orzeszków przez owoce, różnego rodzaju wegetariańskie lub mięsne curry, zupy, samosy. A wszystko w cenach od kilkudziesięciu groszy do kilku złotych. Pociąg ma jeszcze jedną zaletę – bliskie spotkania z Hindusami. Są ciekawscy, zadają swą łamaną angielszczyzną pytania, chcą zrobić wspólne zdjęcie. 

Dzień trzynasty

Ponad 14 godzinna podróż z Waranasi do Agry pociągiem zakończyła się dobrymi odczuciami. Pomimo, przerywanego snu głośnymi nawoływaniami sprzedawców posiłków i herbaty czy kawy przyznam szczerze udało mi się przespać kilka godzin. W Agrze jesteśmy o godz 09:00 rano. Zostawiamy bagaże w szafce w przechowalni dworcowej, do której musieliśmy sobie kupić kłódkę, przebieramy się, wcześniej „ochlapując” ciało ograniczoną ilością wody szukamy transportu do Tadz Machal. Jedziemy tuk-tukiem pod ten długo oczekiwany punkt na naszej trasie.

Mimo że Agra ma do zaoferowania znacznie więcej niż jedynie mauzoleum Mumtaz Mahal, postanowiliśmy ograniczyć się jedynie do tego cudu architektury. Wiedzieliśmy, że będą tam tłumy, bo dziennie odwiedza je aż 15 000 ludzi. Jesteśmy tam ok godz 09:00. Mauzoleum jest otwarte od wschodu do zachodu słońca i jest zamknięte w piątki! Bilety kupiliśmy za 1500 Rs (gratis butelka wody). Idziemy we wskazanym kierunku.

Nic nie przygotuje cię na zobaczenie czegoś, co widziałeś tysiące razy w magazynach i na ekranach. Zobaczenie tego na własne oczy wydaje się nierealne.

To było dość dziwne.  Mrugałam, jakbym miała przed sobą miraż, jakbym śniła, nie mogąc pogodzić się z faktem, że tu jestem. Uśmiechnęłam się, robiąc to kultowe zdjęcie przy wejściu do bramy, przy łuku, gdy wszyscy tłoczyli się, by zobaczyć Taj po raz pierwszy.  Na początku ogarnęła mnie energia i zaczęłam krążyć po kompleksie, fotografując wszystko: fontanny, baseny, ławki, trawnik.  Chciałam uchwycić to wszystko: każdy kąt; każdy szczegół; powiększyć i pomniejszyć. Desperacko szukałam wyjątkowego kąta, aby uchwycić coś, co zostało sfotografowane z każdej możliwej perspektywy w ciągu ostatnich stu lat.

Kiedy podróżuję, zawsze staram się znaleźć czas na odłożenie aparatu. To może być zbyt kuszące, aby przeżyć najbardziej magiczne chwile swojego życia za obiektywem, próbując uchwycić to wszystko, aby upewnić się, że nie zapomnisz.  Ale ważne jest, aby od czasu do czasu zapomnieć o zdjęciach i skupić się na chwili. 

Znalazłam spokojną część kompleksu i usiadłam. Ze swojego miejsca mogłam zatrzymać się i obserwować ludzi, obserwując wyrazy twarzy wszystkich, gdy po raz pierwszy zbliżyli się do Taj. Obserwowanie, jak słońce przesuwa się po niebie i zmienia kolory na budynku.  Siedziałam tam przez pół godziny, w milczeniu, chłonąc jak najwięcej, myśląc o tym, jakie mam szczęście, że mogę tu teraz być. 

A teraz trochę o samym Taj Machalu. Mauzoleum z białego marmuru wieńczy kopuła otoczona czterema minaretami. Cesarz Szahdżahan wybudował je dla swojej ulubionej, drugiej żony, która zmarła przy porodzie czternastego dziecka. Dwadzieścia tysięcy robotników, ponad 20 lat pracy. Główne mauzoleum z wielką kopułą w kształcie cebuli (charakterystyczne dla sztuki islamu) i bramą, symbolizującą wrota do Raju. Wszystko jest tu symetryczne. Mauzoleum jest otoczone czterema minaretami (tylko dekoracyjne), a po jego dwóch stronach są czerwone meczety (jeden prawdziwy, ten zwrócony w stronę Mekki). Do tego dochodzą kanały wodne i ogrody, również idealnie symetryczne. W środku nie można robić zdjęć, znajduje się tam grób Mumtaz i Shah Jahana (prawdziwy znajduje się w piwnicy i jest niedostępny dla turystów). Spędzamy tu ładnych kilka godzin, robiąc pierdyliard zdjęć:)   Jest co zwiedzać – bogato zdobione wnętrza, podcienie, ogrody. Przed mauzoleum zakochane pary całują się tak, aby na zdjęciach intymną przestrzeń pomiędzy ich oczami wypełniał cud świata. Inni ustawiani przez najbliższych próbują zrobić to jedyne wyjątkowe zdjęcie w wyjątkowym miejscu. Jeden z kolejnych nowych cudów świata wygląda zjawiskowo. Ponoć wszystkim budowniczym przycięto kciuki, by już nigdy nie stworzyli nic równie pięknego. A my w pełni usatysfakcjonowani opuszczamy to miejsce udając się w dalszą podróż.

Po południu jedziemy autobusem do Dehli ( 5 godz). W Dehli mamy zarezerwowany nocleg.

Dzień czternasty

Dzisiaj opuszczamy Indie. Trochę z żalem. Zwiedziliśmy już wiele miejsc, wiele krajów i muszę zdecydowanie to podkreślić, że nie ma drugiego takiego miejsca na świecie, gdzie nasze doznania z podróży byłoby tak intensywne. W Indiach wszystkie nasze odczucia były zdecydowanie mocniejsze i bardziej jaskrawe, niż gdziekolwiek indziej. Znam osoby, które zachwycają się tym krajem, ale są też tacy co boją się tam jechać. Nikt za to nie jest wobec Indii obojętny.

My podróżując po Indiach z plecakiem, poruszając się lokalnym transportem chcieliśmy być możliwie blisko indyjskiej ulicy. I chyba nam się to udało. Mimo, że to biedny kraj, ale pełen życzliwych i uśmiechniętych ludzi.

Wieczorem lecimy dalej. Do Male. Stolicy Malediwów. Na lotnisku kupujemy internet (17 GB- 155 zł) i wypłacamy z karty Revolut 2000 Rupi malediwskich tj. 576 zł. Dzisiejszą noc spędzimy w Hulhumale, miejscowość oddalona od lotniska 10 min jazdy autobusem. Tutaj mamy zarezerwowany hotel ze śniadaniem( 320 zł/2 osoby).

Dzień piętnasty

Rano z okolic lotniska płyniemy speed boutem na wyspę Fulidhoo.

Oszałamiająca wyspa Fulidhoo znajduje się w pobliżu południowo-zachodniej części stolicy Male. Spokojna wyspa jest obdarzona lagunami, palmami i kuszącymi białymi piaszczystymi plażami. Ponieważ wyspa znajduje się z dala od zgiełku miasta, mamy nadzieję spędzić tutaj najbliższe dni w ciszy w otoczeniu lazurowego morza.

Pierwsze wrażenie, które wywołało u nas zachwyt to plaża, która była jak z pocztówki. Płytka woda była tak czysta, że ​​łatwo można było zobaczyć pływające płaszczki. Były przeogromne.

Na wyspie Fulidhoo czujemy się jak na końcu świata. Miejsce to stanowi oazę spokoju, przyrody, intymnego wypoczynku w prywatnej atmosferze, z dala od zgiełku codzienności. Wysepka jest bardzo mała. Szerokość jej to ok 200 m, długość 675 m. Na wyspie mieszka około 400 osób lokalnej społeczności. Czasami mijamy mieszkańców wyspy, którzy życzliwie posyłają w naszą stronę szczery uśmiech. Nasz czas tutaj nie odliczamy zegarkiem. Spokój, relaks i okoliczności przyrody wpływają na nasz błogi nastrój. Jest idealnie.

Głównym źródłem dochodu tego położonego na Oceanie Indyjskim, wyspiarskiego kraju, jest turystyka i rybołówstwo.

Przemili mieszkańcy starają się dogodzić turystom na wszelkie możliwe sposoby. Kulinarnie Malediwy bazują na produktach roślinnych oraz kuchnia tutaj oparta jest oczywiście na świeżych rybach oraz owocach morza przyrządzanych na rozmaite sposoby z zastosowaniem bogatej palety przypraw kuchni azjatyckich i arabskich. Na śniadanie mamy serwowaną pastę z tuńczyka z kokosem i chilli, do tego placki rosi ( przypominają placki naleśnikowe), owoce, jajka sadzone, sok oraz wodę. Wyjątkowo lekkie śniadanie, bardzo smaczne nazywane tutaj Mas Huni. Jest też śniadanie kontynentalne, w zestaw którego wchodzą tosty, jajka, kiełbaska i dżem.

Obiad tutaj jemy w porze wieczornej, ponieważ wszystkie knajpki na wyspie( a jest ich 3) serwują obiady po godz 17:00.

  1. Kulinarnie Malediwy bazują na produktach roślinnych oraz rybach i owocach morza. Ze względu na Islam dania z wieprzowiny oraz alkohol serwowane są turystom wyłącznie w zamkniętych kurortach. Czego warto spróbować odwiedzając Malediwy?
  • Rybne curry: dowolna ryba w wyrazistym, ostrym sosie;
  • Gulha: złote kuleczki z mąki ryżowej lub pszennej faszerowane tuńczykiem z kokosem;
  • Masroshi: okrągłe małe chlebki faszerowane pastą z tuńczyka, imbiru, kokosa, cytryny, cebuli i chili;
  • Garudhiya: zupa rybna;
  • Gulab jamun: to deser, który dotarł tu z Indii; mleczne mini pączki maczane w syropie cukrowym;
  • Boshi mashuni: sałatka z kwiatów bananowca z kokosem i cytryną;
  • Aluvi Boakibaa: to wilgotne, delikatne ciastka z manioku i kokosa;
  • Kulhi Boakibaa: wytrawne ciasto z tuńczykiem i kokosem;
  • Bis keemiya: forma sajgonek faszerowanych tuńczykiem i jajkiem.
  • Ryż z warzywami, kurczakiem, krewetkami z sadzonym jajkiem
  • Makaron z warzywami z kurczakiem.

Oczywiście nie mogliśmy nie delektować się kokosem, którego dostępność na tej wyspie jest ogromna.

Dzień szesnasty, siedemnasty

Dni upływają nam na błogim lenistwie.

Pomimo, że mamy jakieś doświadczenie z plażowania, z różnych podróży, to niestety zaliczyliśmy wielką wtopę. W dniu, gdzie słońce schowało się za chmury, nie uważaliśmy zbyt bardzo o ochronię przed promieniami UV, nie biorąc pod uwagę faktu, że jesteśmy tuż tuż przy równiku i już następnego dnia, odczuliśmy tego skutki. Jeżeli będziecie kiedyś na tych pięknych plażach nie zapominajcie o kremie z filtrem 60.

To urocza wysepka, z wyjątkowo zżytą i otwartą lokalną społecznością. Można tu miło spędzić czas na spacerach wśród małych, kolorowych domów oraz okolicznej roślinności złożonej z wielobarwnych krzewów, drzewek owocowych i okazałych chlebowców. Niektóre drzewa rosną tu na samym środku drogi, a mieszkańcy chętnie przesiadują w ich cieniu. My również z przyjemnością odpoczywamy korzystając z wyplatanych koszy jako siedziska.

Na wyspie obowiązującą religią jest islam, dlatego jako kraj muzułmański. Na wyspie jest mały meczet w którym o określonej godzinie słyszymy nawoływania muezina.

Jest też szkoła, przychodnia lekarska z małą apteką i kilka małych lokalnych sklepików. Na wyspie nie ma aut, wszyscy poruszają się pieszo, skuterami albo przewożą rzeczy na taczkach.

Malediwy rządzą się lokalnymi prawami, których należy bezwzględnie przestrzegać. Nie wolno przywozić, posiadać i spożywać tutaj alkoholu i wieprzowiny oraz wszelkich narkotyków. Praktykowanie innej religii jest możliwe jedynie w prywatnym pokoju, lecz nie w miejscu publicznym. Malediwy są krajem muzułmańskim co oznacza, że poza kurortami opalanie się w bikini jest dozwolone jedynie w specjalnie wyznaczonych strefach zwanych „bikini beach”.

Dzień osiemnasty

Największą atrakcją kraju jest zdecydowanie nurkowanie, zarówno głębinowe jak i powierzchniowe, ze względu na bogatą rafę koralową. 

Tak więc być tutaj to grzechem byłoby nie skorzystanie z możliwości, jakie daje to miejsce. Dzisiaj wybieramy się z lokalnymi przewodnikami aby zobaczyć większe i bardziej rozległe rafy. Wypłyneliśmy na głębię oceaniczną.

Trochę się bałam, ale jak ubrałam kapok poczułam się bezpieczniej. Wyskoczyliśmy z łodzi na głęboką wodę i mogliśmy podziwiać, jak wielkie, podwodne „góry” mogą tworzyć rafy. Miałam wrażenie, jak gdybym latała nad szczytami. Przestrzenie były ogromne. W pewnym momencie płynący obok przewodnicy pokazali nam około dwumetrowego rekina wielorybiego. Na szczęście, mimo, że nie jest niebezpieczny nie zwrócił na nas uwagi, a jedynie spokojnie odpłynął w głębiny. Płynąc na nieco płytsze rejony, mogliśmy podziwiać kolorowe kule, w których schronienie znajdowały ciekawe ryby. Najczęściej trafialiśmy na niewielkie ławice zielono-niebieskich, mieniących się ryb oraz na niebieskie, z żółtą płetwą ogonową. Niestety zła jakość zdjęć nie pozwala mi tutaj ich umieścić.

Nasze snurkowanie podzielone było sobie na dwa etapy: płytkie rafy i głębokie rafy. Wrażenia z obu miejsc były niezapomniane! Pływanie na płyciznach dało nam możliwość podziwiania ryb z bliska oraz kolorowych raf. Podczas pływania na głębinach zobaczyliśmy ogrom przestrzeni, niesamowite zbocza opadające w niekończącą się otchłań. Udało nam się zobaczyć rekina i ogromnego żółwia.

Niestety nasz zbyt krótki czas spędzony na tej wyspie dobiegł końca i musimy jechać dalej. Cóż mogę powiedzieć, napisać.

Oczywiście Malediwy to przepiękny kraj z palmami, plażami, szumem turkusowych fal, z przepięknymi zachodami słońca. To synonim raju. Trudno jest opisać słowami co towarzyszy człowiekowi podczas pobytu na takiej rajskiej i dziewiczej plaży. Tego trzeba doświadczyć. 

Wszystko co towarzyszyło nam tutaj zapewne zostanie z nami na długo. Smak kokosa, którego uwielbiam w każdej postaci, sok z mango czy smak bananów, malutkich z budyniową konsystencją i słodziutkich, jak nigdzie indziej.

Tu kolory oceanu i odcienie turkusu są wyjątkowe i naprawdę w niewielu miejscach na świecie można spotkać coś równie pięknego. Owszem, w wielu miejscach woda jest turkusowa i może być podobna, ale na Malediwach jest jedyna w swoim rodzaju. Malediwy to miejsce, o którym mówi się, że nie są przereklamowane i że wręcz zdjęcia nie oddają całego ich uroku. 

Dzień dziewiętnasty

Rano po ostatnim wschodzie słońca, po ostatnim zanurkowaniu w turkusowym oceanie jemy ostatnie śniadanie w tym bajkowym miejscu.

Opuszczamy piękną wyspę by wieczornym lotem udać się do Abu- Zabi.

Dzień dwudziesty

Nasz pobyt w tym miejscu skupiamy na tym aby odwiedzić najbardziej charakterystyczną budowlę miasta – Wielkiego Meczetu Szejka Zayeda. Ten największy meczet kraju, zbudowany został ku pamięci pierwszego prezydenta Zjednoczonych Emiratów Arabskich.  Mamy ku temu doskonałą okazję, ponieważ hotel w którym spędzimy dobę organizuję gratis wyjazd do Meczetu i zapewnia powrót z meczetu do hotelu. Przygotowani i ubrani w stosowny strój jedziemy hotelowym autobusem z innymi chętnymi. Jego sylwetka pojawia się już po wjeździe na główną drogę. Podziwiamy tą budowlę z daleka z każdej strony. Wielkość budowli i rozmach, z jakim została zbudowana, nie pozostawiają wątpliwości – ten meczet to znak rozpoznawczy Abu Dhabi. Po chwili zjeżdżamy na ogromny parking. Przechodzimy przez kontrolne bramki, jak na lotnisku i już możemy podziwiać ten niesamowicie piękny meczet.

Nad pięknymi murami ze śnieżnobiałego marmuru, równie śnieżnobiałe smukłe kopuły zwieńczone złotymi półksiężycami. Spośród nich w niebo strzelają minarety. Z daleka widać złote, misterne zdobienia na kolumnach. Perfekcyjnie dopracowany każdy szczegół. Perła architektury islamu. Idziemy ogrodem, wzdłuż idealnie wypielęgnowanej, czystej alejki, wśród palm. Cały meczet otacza płytki brodzik wypełniony szafirową wodą. Na jego dnie widać przepiękne kafelki, poukładane w niemal idealną szachownicę rozmazaną lekko zmarszczonym na wietrze lustrem wody.

Meczet składa się z części głównej oraz przylegającego do niego ogromnego dziedzińca. Z wytchnieniem chowamy się w cieniu krużganka.  Przeciskamy się przez tłumy w kierunku wnętrza. Tłum rozstępuje się i nagle przed naszymi oczami ukazuje się ogromny dziedziniec z białego marmuru, idealnie wypolerowanego, błyszczącego się niczym tafla lodu. Otoczony ze wszystkich stron przepięknymi krużgankami zza których wyrastają kolejne kopuły.

Zatrzymujemy się co chwila, żeby podziwiać, zrobić zdjęcie, nacieszyć oczy. Dotykam palcami po delikatnym lekko matowym marmurze. Te przepiękne kwiaty na białych kolumnach. Jak żywe. Jakby pięły się po kolumnach do góry. To wszystko jest zrobione z takim pietyzmem, dopieszczone i nie brakuje temu stylu. Jest w tym dużo estetyki.

Już planując nasz cały wyjazd chcieliśmy zobaczyć ten meczet, ale nie spodziewaliśmy się, że zrobi on na nas aż takie wrażenie. Muszę przyznać, że Meczet Szejka Zajida naprawdę nas zachwycił. Swoją czystością, perfekcyjną architekturą, przepychem i jednocześnie minimalizmem. Pomimo bogactwa, czuć tu pewną wstrzemięźliwość w formie. Meczet wygląda jak pałac z baśni tysiąca i jednej nocy. Jest po prostu piękny.

Budowa rozpoczęła się w 1996 r. i trwała przez aż 11 lat. Mimo, że tak niewiele czasu trwało wybudowanie tak majestatycznego budynku to trzeba zauważyć, że jest tam kilka rekordów budowlanych: 1. największa na świecie kopuła, która znajduje się na wysokości ponad osiemdziesięciu metrów, a jej średnica to prawie 33 metry. Poza kopułą główną w świątyni znajdują się osiemdziesiąt dwie mniejsze kopuły oraz ponad tysiąc kolumn, które wszystko to dźwigają.

2. największy na świecie ręcznie tkany dywan, który znajduje się w głównej sali modlitewnej. Został on ręcznie wykonany przez około 1200 rzemieślników. Jego stworzenie zajęło dwa lata: projektowanie dywanu pochłonęło około 8 miesięcy, a tkanie – 12 miesięcy. Cały dywan ma rozmiar  5700 metrów kwadratowych. Jest naprawdę gigantyczny, a na dodatek piękny.

3. największy na świecie żyrandol, ma 15 metrów wysokości i waży 12 ton. Wysadzany tysiącami kryształów od Svarovskiego i ociekający złotem, kosztował 30 milionów dirhamów, czyli nieco ponad 30 milionów złotych. 

Widok lśniącego w palącym słońcu białego marmuru i zdobień, w które upchano kilogramy złota wysokiej próby to jedno z najmocniejszych wspomnień ze zwiedzania Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Warto chociaż na jeden dzień zajrzeć do stolicy kraju – Abu Dhabi. 

Kompleks Wielkiego Meczetu stał się miejscem, gdzie wybudowano mauzoleum szejka Zayeda. Złożenie jego ciała na terenie meczetu było pierwszą uroczystością, jaka zdarzyła się w tym miejscu po zakończeniu budowy. Trudno o lepsze uczczenie pamięci i zasług pierwszego prezydenta Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Dzień dwudziesty pierwszy

Wróciliśmy do Polski, gdzie wszystko wydawało się takie inne… małe. Wracając do domu mam mieszane uczucia. Cieszę się, że wracam do swojego ukochanego domu, bo mam energię do mojego życia, do pracy, do wszystkiego co może wydawać się powtarzalne. Ale jednocześnie trochę mi żal, że ten czas gdzie jestem w podróży już się skończył.

Ludzie kładą się spać, żeby śnić, co by chcieli mieć, co zobaczyć, a ja przeżyłam to, czego nie byłam w stanie sobie wyśnić. I jestem mega wdzięczna za ten cudowny czas, za wszystko co było mi dane doświadczyć, zobaczyć.

Ostatnie 10 lat spędziłam na podróżowaniu, na realizacji swoich największych marzeń z dzieciństwa. Na ten moment jestem tak bardzo uzależniona od podróży, że nie wyobrażam sobie życia bez nich. Myślę, że jest to jedno z najzdrowszych uzależnień jakie można mieć. Tak bardzo się w to wkręciłam, że stało się moim głównym priorytetem i celem w życiu. Podróże stały się dla mnie sposobem na życie. Na podróże poświęcam całą swoją energię i środki. Dzięki temu odwiedziłam moje wymarzone Indie, o których tutaj napisałam. Teraz moim kolejnym celem jest poznanie Ameryki Południowej. Podróże uzależniają, bo dają ogromne szczęście i możliwość zdobycia nowych doświadczeń. Każda podróż pomaga się rozwijać i mądrzeć. To ucieczka od szarej codzienności. Ostatnia podróż przez Dubaj do Indii aż na Malediwy to była jedna z ciekawszych i intensywniejszych podróży. Mimo, że jeszcze tak dużo podróży przede mną to każda sprawia, że staje się bogatsza w doświadczenie, szczęśliwsza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *