Gdy wsiadam do samolotu czuję, że żyję. W podróż zawsze zabieram swój notes. Robię tam dla Was notatki, no i oczywiście dla siebie. Uwielbiam do niego zaglądać po paru miesiącach, zawsze znajdę w nim coś co wywoła uśmiech na mojej twarzy – stary bilet na pociąg do Agry, papierek po cukierku z Hawany, bilet do muzeum w Londynie, szybko nakreślone ceny owoców na bazarze w Stanbule. Świat czeka na Ciebie! Mam na imię Lusia, a Ty?

” Tylko jedna rzecz może dać człowiekowi szczęście, robienie tego do czego został stworzony”

Usłyszałam kiedyś te słowa i zaśmiałam się sama do siebie, jednocześnie widząc ich celną prostotę. Te słowa zaowocowały niesamowitą motywacją i stały się początkiem kolejnej przygody życia.

Tym razem tą przygodą miała być Norwegia. Obfitość jaki daje krajobraz Norwegii, te czerwone dachy, małych, drewnianych domków, wzniosłe klify, pasące się renifery i wszędobylska zieleń na tle przejrzystego lustra szafirowej wody, to zapewne atuty numer jeden tego miejsca. A jednak wybierając za cel podróży w środku lata tej przyznam się szczerze niezbyt gorącej krainy miało być co innego. Zapytacie więc, co? Czymś, co miało duży wpływ na wybór Norwegii jako celu letnich wakacji, była idea, o której głośno zrobiło się w ostatnim czasie. W skandynawskich krajach nazywają ją (z duńskiego) Hygge, zaś u nas w Polsce, Powolnym Życiem. Cała idea sprowadza się do tego, aby w naszym niezwykle szybkim życiu odrobinę zwolnić, skupić się na tym co ważne. Dzisiaj patrząc na zdjęcia z tej podróży i przywołując wspomnienia myślę, że udało mi się chociaż częściowo zrealizować mój plan.

Pierwszy dzień…przylot do Norwegii i pierwszy kontakt z białymi nocami.

A zaczęło się od wspólnej podróży z grupą 7 kobiet samolotem linii Norwegian do Oslo. Po przylocie na lotnisku składamy nasze rowery, które przyleciały z nami samolotem w pudełkach. Idzie to nam bardzo sprawnie i po 2 godz. jedziemy na nasz pierwszy camping. Na rowerze mam wszystko co jest mi potrzebne na najbliższe kilkanaście dni i nocy. Jest namiot, materac samopompujący, ciepły śpiwór. Drobne naczynia do serwowania posiłków. Oczywiście coś do ubrania, jedzenia ( puszki, pieczywo chrupkie, różne smarowidła, liofilizowane posiłki, batony energetyczne) Mam też zapasowe dętki, pompkę do roweru, klucze, smar) Przybory toaletowe, drobne lekarstwa i plastry. Jadąc do Norwegii szczególnie ciekawa jestem zjawiska białych nocy. Białe noce i dzień polarny to zjawiska atmosferyczne, które występują na północy, na wysokich szerokościach geograficznych. Wygląda to tak, że od pierwszych dni maja aż do ostatnich dni sierpnia w całej Norwegii nie ma nocy,  a przy dobrej pogodzie dzień trwa cały czas. Położenie geograficzne sprawia, że na przełomie wiosny i lata oraz jesieni i zimy, różnica między dniem a nocą ulega zatarciu. Im wyżej przejedziemy na północ to zjawisko przybiera na intensywności. My zaczynamy swoją przygodę w okolicach Tromso. Tutaj słońce zachodzi o 23:00 a wstaje już o 03:00. Jednak po zachodzie słońca nadal jest jasno. Nie jest tutaj całkowicie jasno tylko jest tak jak w Polsce wczesnym wieczorem. W zależności od pogody bardziej szaro lub mniej. Mam nadzieję, że dobrze to wytłumaczyłam. Pierwsza odległość od lotniska do miejsca gdzie rozkładamy swoje namioty to jakieś 8 km. W pięknym otoczeniu nad rozlewiskiem wodnym szykujemy sobie miejsce do spania. Jest przy tym mnóstwo dobrej zabawy i śmiechu. Mimo, że dopiero niedawno się poznałyśmy rozumiemy się. Mamy niesamowitą frajdę, że możemy spędzić w otoczeniu pięknego norweskiego krajobrazu noc, nie korzystając z wygody i udogodnień pokoju hotelowego. Myślicie, że to możliwe? Oj tak.

Po wspólnie zjedzonym posiłku wchodzimy do swoich wcześnie przygotowanych miejsc noclegowych. Nasze zwiedzenie Norwegii zakłada częste korzystanie ze spania w namiocie. Spore odległości uniemożliwiają czasami dotarcie do bazy hotelowej, namiot to rozwiązuję – bo nocleg wieziemy ze sobą. Kolejnym argumentem jest darmowy nocleg we własnym namiocie, płacimy tylko za miejsce, lub bywa, że miejscówka jest darmowa. Niestety ceny hoteli, są często poza zasięgiem naszych portfeli. Choć na tej wyprawie zdarzyło się z nich korzystać. Zakładamy, że jeśli chcemy odkryć ten kraj, musimy być w drodze. Zostaje zatem podróżowanie z namiotem. Dla mnie namiot to moja adrenalina a zarazem bezpośredni kontakt z naturą. Nie mam problemu z tym, że się nie wyśpię, że będzie mi niewygodnie. Poranna toaleta w zaroślach daje mi lepsze połączenie z naturą niż skorzystanie z najlepiej wyposażonej łazienki. 

Dzień drugi- oko w oko z reniferami.

Wstaję rano przeciągając się leniwie, rozsuwam suwak namiotu. Wokół cisza, nieziemska cisza. W oddali słychać śpiew ptaków, zapach wilgotnej trawy i ziemi delikatnie kręci w nosie. Delikatny letni wiaterek dociera z nad jeziora.  Cudownie było spać blisko wody, wsłuchując się w jej szum. Czy tak wygląda idealny poranek?

Gotuję wrzątek na kawę i owsiankę. Za chwilę do mnie dołącza Agnieszka i Natalia. Pijemy w ciszy czarną kawę. Chcemy w tej ciszy rozgościć się, rozsmakować. To wyjątkowy czas. Po chwili w oddali pojawia się jakieś zwierzę, nie wierzę własnym oczom. W naszym kierunku dumnie, od czasu do czasu skubiąc trawę przemierza renifer. Idzie dostojnie z dumą niosąc piękne poroże. Błyskawicznie sięgam po aparat fotograficzny by uwiecznić ten niesamowity obrazek.

Renifery są jednym z symboli Norwegii oraz nie kwestionowanym symbolem świąt. Mają różne kolory, białe, szare, lekko brązowe. Budzą podziw, a pierwsze spotkanie z tym zwierzęciem w ten piękny poranek w ich naturalnym środowisku pozostanie w pamięci u mnie na bardzo długo.

W Norwegii hodowanych jest obecnie około 250 000 reniferów. Najwięcej, bo około 185 000 znajduje się w hodowlach w Finnmarku, czyli na dalekiej północy Norwegii.  Hodowane są niestety głównie na mięso oraz skóry, które ze względu na swoje właściwości termiczne, cieszą się tutaj dużym powodzeniem.

Czy wiesz, że:

  • Renifery żyją na wolności około 20 lat.
  • To bardzo szybkie zwierzęta, potrafią poruszać się z prędkością ponad 80 km/h.
  • Co ciekawe potrafią bardzo dobrze pływać.
  • Zwierzęta te potrafią zmieniać kolor oczu! W zależności od warunków, w jakich przyszło im żyć, mają złoty lub niebieski kolor oczu.
  • Potrafią przeżyć w bardzo trudnych warunkach w niskich temperaturach.
  • Samice zrzucają poroże w czerwcu, samce w grudniu. Rozmiar poroża ma duże znaczenie dla pozycji danego osobnika w stadzie. Takie poroże bywa źródłem wapnia dla innych mieszkańców gór i lasów.
  • Samice rodzą młode co roku w tych samych miejscach. Ciąża renifera trwa około 225 dni, a młode przychodzą na świat w maju i w czerwcu.

Po śniadaniu ruszamy w stronę Synnovjordvegen. Przed nami około 20 km. Pogoda nas rozpieszcza. Słońce i lekki wiaterek towarzyszy nam w drodze. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważamy niewielkie stado reniferów. Są piękne. Jest ich dużo. Są różnej barwy. Zeskakujemy z rowerów i robimy szybko zdjęcia, przyglądając się tym wielkim zwierzętom tak jakbyśmy się obawiały, że za chwilę znikną.

Ależ to był widok. Niesamowity. Zwierzęta w ogóle nie zwracały uwagi na nas, ale my zachowując bezpieczną odległość robiłyśmy swoje. Ruszamy dalej. Jedziemy drogą asfaltową by po przejechaniu kilku kilometrów zjechać w drogę boczną, rzadziej uczęszczaną przez kierowców.

Droga prowadzi wąwozem wzdłuż pięknych pasm górskich. Czuję się tutaj nierozerwalną więż z naturą. Która w tym rejonie otacza nas z każdej strony. Każdy kilometr przybliżający do celu jest wykręcony siłą naszych nóg. Na dwóch kółkach, w kobiecej grupie, bez taryfy ulgowej. Blisko przyrody, a wręcz w symbiozie z nią, bo Norwegia to kraj przyjazny miłośnikom namiotów, kamperów i biwakowania. Pogoda sprzyja, póki co nie pada deszcz. Ochoczo pomykam po równym szlaku szutrowej drogi na moim wieloletnim towarzyszu eskapad, szafirowym Maxem i nie narzekam przy nielicznych wzniesieniach terenu. Moje towarzyszki również rytmicznie pedałują na swoich rowerach. Zachwyca mnie różnorodność ścieżek rowerowych: od lokalnych dróżek, asfaltowych pasów wzdłuż dróg, po leśne szutry i widokowe trasy wzdłuż wybrzeża. 

Cała ta podróż jest zachwytem. Muszę przyznać, że wszystkie jesteśmy pod wrażeniem naszego zgrania i tego, że jednak, nie znając się wcześniej, mając różne doświadczenie na jednośladzie trzymamy jednakowe tempo i wspieramy się w drodze i na postojach. Mimo obiektywnych trudności wszystkie mamy z tego radochę!

No tak wcześniej pisałam o niesamowitym klimacie, jaki stwarza możliwość spania na łonie natury, w namiocie a teraz chcę napisać , że nasz kolejny nocleg to fajna miejscówka pod dachem, w otoczeniu pięknych miejsc i terenów. Jeżeli dodam, ze jest to miejsce, tuż przy biegnącej linii koła podbiegunowego to tym bardziej wydaję się bardzo interesujące. Ale czasami można skorzystać z luksusowych warunków.

Na miejscu odkrywamy jeszcze jedną bardzo fajną rzecz. Okazuję się, że jest tutaj również sauna, z której możemy skorzystać. Przygotowujemy sobie ciepły posiłek, korzystając z liofilizowanych posiłków przywiezionych z Polski. Zjadamy z apetytem. Korzystając z faktu, że znajdujemy się w takim pięknym miejscu i nie zawsze mamy możliwość morsowania na wysokości koła podbiegunowego z entuzjazmem część z nas ochoczo wskakuję do zimnej wody.

Jest moc!!!

Wyspy Lofoten znajdują się ok 200 km na północ od granicy wyznaczającej koło podbiegunowe. Dlatego większość uważa, że musi tu być wyjątkowo zimno. To jednak nie jest prawdą. Chociaż nie było tu południowej temperatury, był tam znacznie łagodniejszy klimat niż na podobnych szerokościach geograficznych w innych miejscach na ziemi. Taki klimat zawdzięcza się ciepłemu prądowi morskiemu północnego Atlantyku. To on przynosi gorące prądy oceaniczne z południa aż po północne wybrzeża Norwegii, powodując, że zimą morze wokół archipelagu nie zamarza. Po ochłodzeniu się i morsowaniu czas skorzystać z dobrodziejstwa sauny.

Dzień tak szybko się tutaj nie kończy. Ruszamy na spacer po tym pięknym krajobrazowo miejscu. Bez zastanowienia kroczymy bez butów po rwącej rzece, wpadającej do morza. Idziemy po wilgotnej łące, pełnej kwiatów i ziół. Relax dla ciała i głowy…

Dzień trzeci w drodze z przystankiem na camping Fjordotn

Rano po śniadaniu sprawdzamy nasze rowery. Stan dętek, zaczepy na sakwy, dokręcamy poluzowane części. Co jak co, ale rower musi być sprawny.

Słońce rozpieszcza nas i ochoczo ruszamy w drogę. Muszę przyznać, że rowerem jeździ się po Norwegii komfortowo. Drogi o dobrej nawierzchni, chociaż często szerokości jednego samochodu, trawersują po stromych zboczach fiordów albo pną się gdzieś wysoko między polodowcowymi ostańcami. Wspinając się po górskich podjazdach stawałyśmy się czasem przyczyną korków, nigdy jednak nie słysząc klaksonu zniecierpliwienia kierowców. Rowerzysta jest szanowany, a większość kierowców manewr wyprzedzania wykonuje przeciwnym pasem.

Nasz odcinek dzisiejszej drogi prowadzi wzdłuż linii brzegowej . Z uwagi na swoje położenie Norwegia posiada jedną z najdłuższych i najbardziej rozbudowanych linii brzegowych spośród wszystkich krajów świata – jej całkowita długość to 103 000 km (wliczając wyspy). Widoki bardzo energetycznie działają na nas. Pomimo, że lekki wiatr trochę wieję nam w twarz, droga jest bardzo przyjemna. Jedziemy trasą Fylkreseri 862. w kierunku Sommaroy.

Jedziemy spokojnie, bez pedałowania na czas, bez liczenia kilometrów na każdym odcinku trasy. Wyprawa rowerowa w gronie dziewczyn, kobiet daję luksus rozkoszowania się otoczeniem, daję możliwość dostrzegania małych szczególnych miejsc na trasie.

Przejeżdżamy wspólnie nasz pierwszy tunel w Norwegii. Przyznam szczerze, że w Norwegii nie zawsze jest łatwo jeśli chodzi o rower. Często pojawiają się tunele, przewyższenia. Trzeba mieć nogi ze stali. Nieraz potrzebne jest solidne przygotowanie również logistyczne. Nie przez wszystkie tunele można przejechać rowerem, większość objęta jest zakazem. My mamy ten tunel już za sobą. Mkniemy dalej. Na naszej trasie mamy niewielką żwirową plażę. Zatrzymujemy się tutaj na lekki posiłek w postaci pumpernikla i paprykarza przywiezionego z Polski.

Tu na plaży zapada decyzja by pojechać na oddaloną o 7 km wyspę a właściwie wysepkę Sommaroy. Sommaroy w tłumaczeniu z norweskiego oznacza” letnią wyspę”. Nie dziwi więc fakt, że jest popularnym miejscem turystycznym ze względu na białe, piaszczyste plaże, krajobrazy. Wioska liczy 321 mieszkańców. Jej powierzchnia to 0,34 kilometra kwadratowego. Na wyspę możemy dostać się jednopasmowym mostem, bardzo charakterystycznym. Jedziemy gęsiego jedna za drugą. Pilnujemy się na wzajem, czy któraś nie została z tył, czy nie ma jakiś problemów technicznych np. z rowerem.

Wyspa choć mała jest bardzo urokliwa.

Jadąc na te wyspę, zostałyśmy nagrodzone widokiem majestatycznych gór i krystalicznie czystych, błękitnych wód i plaż z białym piaskiem. Wysokie góry i ekstremalne szczyty wpisują się w krajobraz, który zachwyca nas i każe się zatrzymywać i uwiecznić na zdjęciu. Jazda rowerem po wyspie, to gratka dla nas i niesamowite doznania estetyczne.

Niestety nie możemy zostać tu dłużej bo za godzinę mamy prom.

Prom wypływa z Senji i płynie do Kaloy. Promy w Norwegii są bardzo dobrą opcją dla rowerzysty. Są za darmo, tak samo jak i dla pieszych. Płyniemy promem około pół godziny.

Po drugiej stronie na kolejnej wyspie po intensywnym dniu pełnym wrażeń jedziemy w kierunku campingu do Fjordbotn. Bardzo schludne miejsce, z dość dobrze zagospodarowanym zapleczem. Mamy dostęp do kuchni, toalet, pralki i zadaszonego grilla. Rozbijamy nasze namioty nad wodą, na niewielkim polu namiotowym, wśród innych namiotów. Przygotowujemy kolację z wcześniej zakupionych produktów . Łosoś jest wyborny, sałatka i warzywa są dopełnieniem do ryby. Rozmawiamy ze sobą, dzieląc się spostrzeżeniami i cennymi wskazówkami z kilku spędzonych ze sobą dni.

Dzień czwarty- w drodze do Gryllefjord

Rano obowiązkowe morsowanie. Zimna woda, rześko schładza nie do końca rozbudzone ciało. Po wyjściu z wody czuję niesamowitą moc. Dla mnie kąpiel rano w zimnej wodzie jest tym co daję mi poczucie satysfakcji, szczęścia i przyjemności. Wychodząc z wody wokół mnie zrobiło się cicho. Totalna cisza, która pozwoliła mi dostrzec to niesamowite miejsce w jakim się znalazłam.

Moje oczy nie mogą się nacieszyć widokami kolorowych odcieni morskiej wody, ptaków dzielnie pilnujących nadbrzeżnych kamieni i pejzażami zielonych wzniesień. To był niesamowity poranek.

W naszej podróży poranki to dosyć powtarzające się czynności. Sprzątamy nasze namioty, sprawdzamy rowery, robimy śniadanie, kawę lub herbatę w zależności od preferencji. Póżniej kilka ćwiczeń rozciągających i omawiamy trasę. Ruszamy w drogę.

Każda droga na początku wydaje się prosta, przyjemnie pokonuje się wzniesienie kilometr za kilometrem. Dopiero koło południa szukamy wytchnienia, odpoczynku. Mimo, tak jak pisałam, że nie gonimy, zaliczając kilometr za kilometrem, to jednak przemierzanie drogi daję nam satysfakcję ale również powoduję zmęczenie. I pomimo, że trasa jest piękna, wzbudza w nas zachwyt to odczuwamy zmęczenie po przejechaniu kilkunastu kilometrów. Staramy się wówczas zatrzymać na odpoczynek połączony z lekkim posiłkiem.

Dzisiaj kierujemy się w stronę Gryllefjord. Droga jest trudna, mamy do pokonania sporo wzniesień, długich, ciągnących się w nieskończoność. Ale widoki rekompensują ten nasz trud. Spotkałam dziś ślimaka na środku ścieżki rowerowej, który uświadomił mi, że jestem właśnie takim ślimakiem z domem na plecach. Domem w postaci roweru i sakw. Kiedy dojeżdżałyśmy do Gryllefjord moja radość rosła, a wraz z nią siła wiatru i satysfakcja, że jestem w stanie go pokonać! Ogromne klifowe wzgórze pokryte było pięknym zielonym dywanem, soczyście zielonym. Widok niesamowity.

Gryllefjord to małe miasteczko rybackie. Jego powierzchnia to 0,25 kilometra kwadratowego, liczy 383 mieszkańców. W miasteczku zostaniemy na 1 nocleg, by rano płynąć promem na kolejną wysepkę. Na terenie miasteczka znajduję się 1 sklep z artykułami spożywczymi i przemysłowymi, samoobsługowy. Jest też kilka lokalnych malutkich sklepików z lokalnym arcydziełami np: skarpety, drewniane figurki, czapki lub obrazki. Mieści się tutaj również bar i mały kościółek a właściwie to mała kapliczka.

Dzień piąty- przeprawa promem i zatoka wielorybów

Rano płyniemy promem do Andenes. Prom wypływa o godz 10:00. Na miejscu jesteśmy po 3 godz. W Andenes znajduję się baza wypadowa rejsów organizowanych w celu obserwacji wielorybów. Jadąc na naszych rowerach wzdłuż wybrzeża zatrzymujemy się przy malej zatoczce i wypatrujemy walenie. Niektórym z nas udało się zobaczyć te ogromne ssaki. Wieloryby to największe ssaki na Ziemi – płetwal błękitny dorasta nawet do 150 ton masy i ponad 30 metrów długości! W odróżnieniu od ryb, które przypominają kształtem, mają poziomo ułożoną płetwę ogonową.

W Andenes najczęściej możemy obserwować kaszaloty, które zanurzają się na imponującą głębokość pływają pomiędzy strefą przydenną a powierzchnią morza, a także orki i delfiny.

Co mnie zaskoczyło na tej wyspie. Niesamowicie wiał wiatr, arktyczne powietrze dawało się we znaki. Jedzie się pod wiatr, trudno. Spora część szlaku prowadzi bardzo blisko morza, dzięki czemu intensywność wiatru nasila się od morza. Muszę też przyznać, że jazda wzdłuż linii brzegowej jest idealnym miejscem na oglądanie słońca unoszącego się nad horyzontem. Widoki piękne, warunki trudne. Gdy dojeżdżamy do małego luterańskiego kościółka z ulgą robimy postój.

Mamy szczęście bo pastor wraz z żoną są na miejscu i oprowadzają nas po kościółku i przybliżają historię tego miejsca. Kościół jest przykładem niezwykłego, skandynawskiego drewnianego budownictwa sakralnego i stanowi bezcenne dzieło dawnej sztuki nordyckiej.  Wchodząc do wnętrza widać naturalny kolor drewna, bez żadnego zapachu. Wokół na ścianach widnieją obrazy bardziej przypominające ludzi z ówczesnego okresu niż historyczne postacie. Panuję tu odświętna atmosfera, a podłoga wysypana jest czerwonymi płatkami róż, jak informuje nas pastor, właśnie udzielił ślubu nowożeńcom. Warto było wejść do tego kościółka aby wszystkimi zmysłami poczuć niesamowitą atmosferę panującą w tym wnętrzu. A miejsce jest bardzo urokliwe, ponieważ sam kościół położony nad brzegiem morza i tworzy bajkowy klimat.

Dzisiejszą noc spędzimy w gest hausie. To doskonały plan, bo na zewnątrz zrobiło się zimno, a deszcz pokrywa asfalt sporymi kałużami.

Dzień szósty- ciągle pada

Najbardziej charakterystyczną cechą nadmorskiego klimatu jest jego zmienność. Wobec tego nie dziwi mnie fakt, że rano jak wstałam zauważyłam, że spore chmury przysłoniły niebo i nic nie zapowiada, że wkrótce się to zmieni. Trochę słabo, bo dzisiaj miałyśmy w planach przejechać 70 km. Po śniadaniu ruszamy w zaplanowaną trasę. Nikt nie narzeka. Mocno zabezpieczone bagaże lądują na rowerach. Kurtki i spodnie przeciwdeszczowe wyciągamy z dna sakw i wkładamy na siebie. Ruszamy pomimo deszczu i wiejącego wiatru w twarz. Droga w deszczu wymaga od nas większej koncentracji, uważniej poruszamy się na naszych jednośladach. Ale dobry nastrój nas nie opuszcza. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zatrzymujemy się na przystanku, aby przeczekać trochę deszcz. Gramy w skojarzenia. Jest energia, jest radośnie.

Wbrew pozorom deszcz nie jest wielką przeszkodą w codziennej jeździe na rowerze, o czym może świadczyć popularność tego środka transportu w deszczowych i raczej chłodnych krajach takich jak Norwegia, Szwecja czy Dania. My jednak podejmujemy decyzję by skrócić dystans naszej drogi i wybieramy nie mały skrót, który zmniejsza nam dystans o 25 km. Dojeżdżamy na miejsce w godzinach wieczornych. Do Andoy Friluftssenter. ( camping) .W deszczu rozbijamy nasze namioty, suszymy buty, wypychając je gazetami, a w niewielkiej toalecie suszymy przemoknięte ubrania. Każdy z domków w okolicy porośnięty ma dach roślinami, trawą. Zielone dachy w Norwegii już nas nie dziwią.

Mijałyśmy takie domu wiele razy na trasie. Trawy na dachach to tutaj wielowiekowa tradycja. Dawne dwory, domy, warsztaty a nawet miejskie kamienice pokryte są darnią. Zielony dach przypominający trawnik czy łąkę kwietną szczególnie efektownie wygląda na dachu skośnym.

Taka praktyka krycia dachu bardzo się sprawdza w termoizolacji. Dzisiaj znów zaczyna być w modzie zielony, „naturalny” dach. Po chwili jak mamy już przygotowane namioty do odpoczynku, zaświeciło słońce i zachęca nas to do długiego spaceru po okolicy.

Dzień siódmy- szlakiem pięknych mostów

Rano po śniadaniu pakujemy swoje rzeczy i jedziemy w stronę Melbu. Prowadzi nas droga asfaltowa. Jest pięknie, po obu stronach szosy zbocza gór, słońce przygrzewa tworząc idealne warunki do jazdy. Mijamy maleńkie osady składające się z kilku drewnianych domków pomalowanych na czerwono, oraz niewielkie mosty łączące dwa rozległe brzegi. Nie są one trudne do pokonania. Ale te trudniejsze, dłuższe dopiero przed nami. Są piękne, rozległe, ale budzą w nas trochę lęku. Zaczynają się długim rozległym podjazdem, by potem wznieść się stromo i dosyć długo utrzymywać na tym poziomie.

Najlepszy jest zjazd….ale to taka nagroda, za wysiłek. A uwierzcie mi, że wjechanie z całym ekwipunkiem obciążającym rower, wcale nie należy do łatwych.

Tutaj po raz pierwszy mijamy znak pokazujący drogę na Lofoty.

Zatrzymujemy się przy sklepie Kiwi ( to najtańsza sieć sklepów w Norwegii) gdzie możemy przed wejściem na dział samoobsługowy skorzystać z darmowej kawy i herbaty. Obok przy stacji diagnostycznej sprawdzamy stan naszych kół w rowerach i uzupełniamy braki.

Kolejnym mostem dojeżdżamy na wyspę Boroy by następnie dotrzeć na wyspę Hadseloya. Wjechaliśmy na drogę do raju. Co chwilę zatrzymujemy się by zrobić zdjęcia.

Widok jest zachwycający. Nisko wiszące słońce oświetla wodę przed nami, która mieni się jak diamenty.

Docieramy do Melbu. Tutaj promem płyniemy 40 min do Fiskebel. Z tamtego miejsca jedziemy nad jeziorko, gdzie mamy zaplanowany nocleg. Jeszcze tylko stado pasących się krów do ominięcia, które niechętnie chcą nam zejść z drogi i już mamy miejscówkę na noc. To był długi dzień.

Dzień ósmy- ogrodowe spa

Całą noc deszczową piosenkę wystukiwały krople o tropik namiotu. Uśpił mnie, by za chwilę obudzić dżwięcznym taktem. Rano śniadanie na świeżym powietrzu, pomimo mżawki, smakuję wybornie. A spacer po chłodnej wodzie jeziora, stawia na nogi największych śpiochów. Jest wesoło, cała ekipa kobiet z uśmiechem budzi się, witając magiczny poranek.

Zabieramy mokre namioty do foliowych worków i jedziemy w kolejną trasę, na kolejną przygodę. Z braku możliwości wyboru warunków pogodowych decydujemy się pojechać dalej i zobaczyć co przyniesie los. Zatrzymujemy się w malowniczych miejscach, o które w tej krainie łatwo. Jedziemy drogą 82 do miejscowości Skagen. Spomiędzy chmur przebijają fragmenty błękitu co wprawia wszystkich w dobry humor. Wjeżdżamy na bardzo długi most w kształcie litery S, który jest niesamowicie piękny, długi i robi wrażenie na nas. Nie powiem, że jego przejazd nie sprawił nam trudności, ale było warto. W tym dniu jeszcze kilka razy zmierzymy się z mostami. Finalnie dojeżdżamy do miejsca, które sprawia nam niesamowitą frajdę. Okazuję się, że mamy możliwość skorzystania z jacuzzi położonego nad brzegiem jeziora, wśród niesamowitych klimatycznych wzniesień. To był fenomenalny akcent wieńczący naszą dzisiejszą drogę.

Dzień dziewiąty- z wizytą w stolicy Lofotów

Rano zrelaksowane, wstajemy i pomimo deszczu z radością wskakujemy na rower. Nasza droga dzisiaj prowadzi do Svolvaer. Svolvær to stolica i główne centrum całego archipelagu wysp Lofoten. Miasto zamieszkuje zaledwie 4,5 tysiąca mieszkańców, niegdyś żyjących z połowów i rybołówstwa, dzisiaj z turystyki. Miejsce to nazywane jest często” Norweską Wenecją” Wcześniej było wioską rybacką, ale od 1918 roku ma status miasta.

 Drogi mamy dzisiaj raczej asfaltowe, z lekkimi wzniesieniami, często zwieńczone pięknymi mostami. Mijamy z zachwytem małe osady. Królują w nich małe kolorowe domki, które budzą w nas zachwyt. Mijamy również obszary, gdzie można spotkać ptaki o dżwięcznej nazwie maskonur.

Maskonury są przez wielu ludzi uważane za najpiękniejsze ptaki świata. Często nazywa się je również „morskimi papugami”, a to ze względu na swój barwy, prawie trójkątny dziób. Mimo iż mierzą raptem 30 centymetrów, są niebywale dzielnymi ptakami. Całą zimę spędzają na otwartym morzu, nie stawiając „stopy” na suchym lądzie i dopiero na wiosnę wracają na klify, aby zakładać rodziny. Słyną ze swojej punktualności, gdyż podobno 14 kwietnia przybywają od wielu lat do Norwegii i w związku z tym dzień ten jest nazwany Lundkommardagen, czyli „dniem przybycia maskonurów”. Norwegowie zaczęli nawet uznawać tą datę za pierwszy dzień lata. Podczas swojego przybycia te miłe i niegroźne na co dzień ptaki zamieniają się w walecznych zapaśników. Samce toczą boje o najlepsze gniazda i najbardziej komfortowe dziuple na klifach. Nierzadko wtedy śnieg splamiony jest krwią. Maskonury każdego roku muszą walczyć o swoje gniazda, nawet jeśli wcześniej same je wykopały. Zwykle są to głębokie na 2 metry nory z dużą komorą na końcu. Samce chcą w ten sposób zaimponować swoim partnerkom oraz zapewnić jak najlepsze warunki przetrwania dla swoich przyszłych dzieci. Warto podkreślić, że maskonury łączą się w pary na całe życie i razem wychowują potomstwo. Jakie to urocze i słodkie.

Po kilku dniach niezwykłych zachodów słońca, malowniczych fiordów, skał i morskich zatok, czyli atrakcji, z których słynie Norwegia, trafiłyśmy na niewątpliwie kolejną atrakcję, która u kilku z nas budziła lęk i dyskomfort. Miałyśmy przed sobą podwodny tunel do którego musiałyśmy wjechać na głębokość 130 metrów, by następnie przejechać pod wodą 2 km i ponownie wjechać na powierzchnię pokonując około 130 metrów. Niby nic, niby mały odcinek drogi ale jeżeli dodam, że pobocza na rower prawie nie ma a jeżeli jest to niewielkie, to obok, po drodze pędzą samochody i w tunelu panuję głuchy dżwięk to nie należy spodziewać się fajnych doznań. I nie jest to komfortowy przejazd. Po przejechaniu tego tunelu poczułyśmy wyrażną ulgę.

Oj dużo emocji dzisiaj było tym bardziej z ulgą docieramy do miasteczka o którym już wspomniałam do Svolvear. Zobaczyć tutaj możemy tradycyjne budownictwo norweskie.

Są to czerwone domki stojące na palach wprost nad brzegiem morza. Nazywają się rorbu, i są tradycyjnymi rybackimi domkami. Najwięcej ich jest podobno na Lofotach, więc jeszcze będziemy miały okazje je podziwiać.

Domki typu rorbu były wykorzystywane przez wieki jako schronienie dla rybaków przyjeżdżających na ten północny archipelag na połów arktycznego dorsza. Dzisiaj te domy mają nadal charakterystyczny czerwony kolor, nadal są ulokowane tuż przy nabrzeżu, lecz są jako atrakcja dla turysty, oferujące nocleg.

Dzień dziesiąty – makrela w puszce

Można pomyśleć, że podróżowanie w kolejny dzień, w tym samym kraju, z tą samą ekipą może być nudne. Nic bardziej mylnego. Codziennie pokonując określony dystans robimy wgląd w internet i każda z nas robi rekonesans miejsca i atrakcji do zobaczenia. 8 dziewczyn, 8 pomysłów, 8 twórczych inspiracji. Oj jest w czym wybierać zwłaszcza, że miejsce w którym jesteśmy samo w sobie jest jedną wielka atrakcją. Pomimo deszczowych dni dobry nastrój nas nie opuszcza. Jedziemy w stronę miasteczka Rene.

Trafiamy na okno pogodowe. Pogoda jest więc całkiem dobra, ale w wyniku dużych opadów poprzedzających eskapadę całe szlaki zamieniają się w potok. Wody również tworzą dodatkowe małe rozlewiska, które to stają się małymi dorzeczami. Przy najbliższym postoju tworzy się więc pomysł, inspiracja do zabawy. Pada pomysł…. Która ma odwagę przebiec od początku rozlewiska, rwącego potoku do morza…. Dystans jest niewielki, bo zaledwie kilkanaście metrów, ale odwagi nie brakuje tylko jednej- drobniutkiej, wiecznie „uruchomionej” Marysi.

Puszka makreli z norweskiego marketu Rema 1000 trafia do zwyciężczyni. Oczywiście oficjalne wręczenie nagrody na polu namiotowym.

Norwegia zachwyca mnie na każdym kroku, niezależnie od pogody. Wystarczy przejechać kilka kilometrów rowerem, by już chcieć się zatrzymać, chcieć zrobić zdjęcie. Zachwyt. Totalny zachwyt nad tą surową przyrodą, która gra tutaj pierwsze skrzypce.


Minimalizm, cisza, spokój, zapach lasu i to rześkie, chłodne powietrze. A my po całym dniu pedałowania trafiamy do Rene. Ładnie tutaj , ale bardzo turystycznie. Nawet WC jest płatne. A największy sklep to przy stacji benzynowej. Odpoczywamy tutaj chwilę i jedziemy w poszukiwaniu spokojnego azylu na nocleg….

Dzień jedenasty – morsy na pokład

Jak zwykle dość wcześnie rano wytarabaniłam się z mojego śpiwora. Dookoła rześkie powietrze zachęca do pozostania w ciepłym miejscu.

Sięgam po książkę pt. ” Co nas nie zabiję” . W swojej książce Scott Carney opowiada o tym, jak poznawał metodę Wima Hofa. Relacjonuje spotkania z osobami, które dzięki tej metodzie odzyskały witalność, a nawet wyleczyły się z chorób, w szczególności tych autoimmunologicznych. Mówi o kąpielach w zimnej wodzie i o ćwiczeniach oddechowych.

Zainspirowana książką chcę dzisiaj spróbować morsować w zimnych wodach morza norweskiego. Póki co wychodzę z ciepłego śpiwora i idę na spacer wzdłuż ciągnących się rozległych wzniesień. Każdy poranek przygotowuje nas do kolejnego dnia. Lubię rozpocząć dzień spokojnie, poprzyglądać się naturze, posłuchać w ciszy odgłosów budzącego się dnia. Pobyć sama ze sobą. Po spacerze nie śpiesząc wracam do moich współtowarzyszek i oznajmiam im o moim celu na dzisiaj- morsowaniu. Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj chcemy wybrać się na trekking na górę Reinebringen. Jest to jeden z najpopularniejszych szczytów na Lofotach. Góra jest na wysokości 448 m n.p.m.

Lofoty słyną z dosyć stromych szczytów górskich. Gdy docieramy pod szczyt odnosimy wrażenie, że to naprawdę wysoki szczyt.

Dla osób z dobrą formą wejście na Reinebringen nie powinno być problemem. A zważywszy, że my na rowerze przejechałyśmy już 10 dni nasza kondycja rośnie. Prawie na samą górę wiodą kamienne schody położne przez nepalskich Szerpów. Do pokonania mamy ich około 1560, a potem 50 metrów pod górę zwykłą ścieżką. Końcówka trasy jest dosyć rozdeptana i może być śliska i błotnista, po opadach, więc warto mieć to na względzie planując wyprawę na Reinebringen.

Widoki z Reinebringen wielu kojarzy z norweskich pocztówek. Po przejściu szlaku, z kilkoma przystankami po drodze, na złapanie oddechu i uspokojenie pulsu z przyjemnością i zachwytem stwierdzam, że było warto tutaj wejść.

Szczyt gwarantuje niezapomniane widoki i przyspieszone bicie serca (nie tylko ze względu na pokonane chwilę wcześniej prawie 1600 schodów). To kwintesencja Lofotów – widok na rybacką osadę Reine, majaczące szczyty górskie i fiordy.

No tak ale jeszcze z tył głowy mam planowane morsowanie w dniu dzisiejszym . Okazja pojawia się niemal od razu po zejściu z pieknego szczytu. Postanawiamy odpocząć i coś zjeść. Zatrzymujemy się na pobliskiej plaży. Jest Morze Norweskie, jest cel, jest chętna, jest morsowanie. Widzę, że razem ze mną rozgrzewa się Marysia. Super, będzie rażniej. Dopingują nam koleżanki. Stopniowo, ale zdecydowanie wchodzimy do zimnego jak ch……. morza. Oddycham spokojnie, wiem, że zimno to tylko odczucie, którego się spodziewam, ale z sekundy na sekundę oswajam się z tym zimnem. Zanurzam się do ramion. Jest dobrze, oddech mam spokojny, wyrównany. Po 5 min wychodzimy z wody. Zrobiłyśmy to.

Dzień dwunasty- Å…jak początek alfabetu na koniec Lofotów

Szukając informacji przed wyjazdem o Lofotach czytałam o dziwnej miejscowości o nazwie A, która znajduję się na końcu Lofotów.

Å… Tak się dobrze składa, że Å to ostatnia litera alfabetu norweskiego, a na Lofotach to ostatnia miejscowość. Ta dziwna literka Å norweskiego alfabetu wymawiana jest jak nasze O . Do 1917 roku nazwę tej wioski pisano jako aa… O wiosce nie ma za wiele informacji, ale będąc na Lofotach warto zajrzeć i na ten koniec świata.

Często bajki dla dzieci rozpoczynały się od słów: ” Za siedmioma górami, za siedmioma morzami….” może to miasto było inspiracją dla twórców bajek, kto wie.

Å… to malutka miejscowość położona na samym koniuszku Lofotów. Znajduje się około 2 km na południowy zachód od miejscowości Sørvågen na wyspie Moskenesøya, w kierunku południowego krańca archipelagu Lofotów. I to właśnie w tej miejscowości kończy się malownicza droga E10 prowadząca przez cudowny archipelag. Å… jest również wioską rybacką utrzymującą się z rybołówstwa i sztokfisza czyli suszonych dorszy, rarytasu tamtego archipelagu.

Fotografie nie pozwalają zapomnieć o tych miejscach.D ziś, gdy patrzę na zdjęcia, które zrobiłam w podróży mogę chłonąc ten obraz jeszcze raz….powoli, poczuć lekkość porannej bryzy, zobaczyć odbicie soczyście zielonych strzelistych wzniesień i mogę stwierdzić, że niewiele się myliłam myśląc i spodziewając się, że tak wygląda ten zakątek świata. A w głowie pozostał spokój i radość, że udało się na ten czas zwolnić, poczuć delikatność poranka, poczuć rosę i zapach wschodzącego dnia.

Uwierzcie mi, tam naprawdę filmowe plenery kryją się za każdym rogiem. Teraz, gdy już mentalnie pożegnałam się z Norwegią, zdjęcia zrobione w trakcie podróży działają na mnie kojąco. Oprócz zachwytu nad zdjęciami, wiem, że cudownie podróżuje się, mając dystans i realne oczekiwania, bez list do zwiedzenia i odhaczenia. Różnorodny krajobraz i klimat spróbowałam nakreślić w tym wpisie. A jest co podziwiać. Te cudowne zatoki wdzierające się w głąb lądu, niemal z pionowymi brzegami powstały w wyniku topnień polodowcowych – są wizytówką Norwegii i nadają jej niepowtarzalny urok. Nic dziwnego, że National Geographic uznało fiordy „dziewiczym zakątkiem – najlepszym na świecie celem podróży”.

Do zobaczenia…..w drodze!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *