Są na świecie miejsca, które po prostu trzeba zobaczyć. Myślę, że każdy człowiek który lubi podróżować ma wpisane takie miejsca na swoją listę krajów do odwiedzenia. Takim miejscem dla mnie było Santorini. Już od dawna oglądając zdjęcia, filmy i reportaże o pięknych miejscach z zachwytem podziwiałam ten zakątek. Czytając o tym miejscu zetknęłam się z określeniem magiczne miejsce, wyspa miłości. Jako nastolatka słyszałam piosenkę Kory, wokalistki zespołu Mannam, która śpiewała o urlopie spędzonym w Santorini, w piosence: „Cyklady na cykladach”. Wówczas nie wyjeżdżałam z kraju na zagraniczne wycieczki, ponieważ dla młodej dziewczyny były to miejsca bardzo odległe, nie do zrealizowania (przekroczenie granicy naszego kraju kończyło się w Bułgarii lub na Węgrzech). Nic więc dziwnego, że słysząc zespół Mannam w piosence o Cykladach po powrocie z jednej z greckich wysp zastanawiałam się czy opis tego miejsca to rzeczywistość czy tylko jej wyobrażnia.

Tymczasem powróćmy do mojego marzenia. Czasami wydaje mi się, że żyję szybko, zbyt intensywnie, że kreśląc plan, notując marzenia skupiam się tylko jak tam dotrzeć, jak to zrealizować. Ten rok był intensywny, bardzo intensywny. Jednak mój apetyt na życie pozwolił spełnić kolejne marzenie. Tym marzeniem, tą wisienką na torcie było zobaczenie Santorini.

Startujemy…

Dzień pierwszy Do Santorini lecimy z Krakowa w drugiej połowie września. Po 4 godz. lotu lądujemy w Santorini. Temperatura powietrza wynosi 25 stopni. Słońce puszcza do nas oko, witając nas na bajkowej wyspie takiej z pocztówek. Wychodząc z lotniska kierujemy się na miejski autobus, którym jedziemy do Firy ( bilet 1,60 euro/ osobę) Z Firy kolejnym autobusem jedziemy do Perissy , tam docieramy po 30 minutach.

Wynajmujemy pokój z dala od turystycznych miejscowości w Perissie. Nasz hotel znajduje się 400 metrów od plaży, więc zaraz po dotarciu na miejsce idziemy przywitać się z morzem i zobaczyć plażę, która jest inna niż te na których byłam wcześniej. Jest długa ciągnie się ponad 7 kilometrów, pokryta wulkanicznym piaskiem, co sprawia, że jest ciemna i na pierwszy rzut oka nietypowa. Plaża otoczona jest wysokimi wzgórzami i ciepłym, krystalicznie czystym morzem. Zapewnia bardzo dobre warunki do wypoczynku dla rodzin z dziećmi. Znajdują się tu restauracje, knajpki, wypożyczalnie sprzętu plażowego.

Santorini- co ma wspólnego z wulkanem?

Santorini, to wyspa która powstała po erupcji wulkanu. Charakterystyczne budownictwo tego miejsca biało- niebieskie budynki z zaokrąglonymi niebieskimi dachami, jest wynikiem tego, że jest to teren aktywny sejsmicznie. W razie trzęsienia ziemi zaokrąglone dachy dają większą szansę na przetrwanie kataklizmu. W tego typu pomieszczeniach jest także znacznie lepsza cyrkulacja powietrza. Zaś charakterystyczne kolory bieli i niebieskiego również nie są tutaj przypadkowe. Biały lepiej odbija słońce. Niebieski ma chronić przed insektami i ponoć był symbolem bogactwa, statusu społecznego. Jest też teoria w której twierdzi się, że biały i niebieski to symbol odradzającej się niegdyś Grecji i greckiej flagi. Bez względu jednak na to, jaka jest geneza kolorów, bez wątpienia kolor biały i niebieski są kolorami, które kojarzy się z tym miejscem.

” Jest bardzo, bardzo, bardzo cicho
Słońce rozpala nagie ciała
Morze i niebo ostro lśni
Dobrze mi, ach jak dobrze mi…”
Pamiętacie? Tak o Cykladach śpiewała Kora Jackowska. Rzeczywiście na brak morza nie może tu nikt narzekać, pogodnego nieba i mocno świecącego słońca też jest bardzo dużo. Ale najbardziej na mnie zadziałał obraz tego miejsca po obejrzeniu filmu, którego pierwszą część kręcono na Santorini pt. „Mamma Mia”. Wtedy wiedziałam, muszę tam być, zobaczyć, to miejsce. Ale- tylko zobaczyć Santorini to zdecydowanie za mało. Trzeba je poczuć, przeżyć, zatracić się w nim. I z takim zamysłem tutaj przyjechałam.

Dzień drugi… Rano po śniadaniu wypożyczamy samochód. Naszym niebieskim „rumakiem”, którego kolor nie jest przypadkowy bo pozwala nam wpasować się w kolorystyczną oprawę Santorini, ruszamy do miejscowości znajdującej się niedaleko Firy do Imerovigi.

Imerovigia

W tej uroczej, miejscowości uderza mnie spokój. Wszystko ma tutaj swój czas, swoje miejsce. Nie ma tutaj przypadkowej, głośnej muzyki, dżwięku klaksonów czy odgłosów nawoływań. Znakiem rozpoznawczym miasteczka jest Skaros Rock – spora skała, widoczna z wielu miejsc Santorini. Można się na nią wspiąć, co czynimy. Kiedyś był to najważniejszy punkt wartowniczy, gdzie wypatrywano łodzi pirackich. Znajdowała się też tu forteca, z której pozostały dziś tylko ruiny, ale jeszcze do XVIII wieku Skaros pełniło funkcję stolicy wyspy.

Aż ciężko uwierzyć, że na tym niewielkim obszarze znajdowała się kiedyś cała osada – silnie ufortyfikowana, by bronić się przed atakami z morza. Podobno twierdzy nigdy nie zdobyto, a za jej stan obecny odpowiada natura – przede wszystkim trzęsienia ziemi i erupcje wulkaniczne. Dziś pozostałości murów tak mocno wplatają się w krajobraz, że aż czasem trudno odróżnić, gdzie kończy się naturalna skała, a zaczynają pozostałości działalności człowieka.

Aktualnie na skałę prowadzi szlak rozpoczynający się przy kościele Agios Georgios. Idę w dół po schodach, które wymagają skupienia, każą ze szczególną ostrożnością stawiać stopy na nierównych kamiennych stopniach. Z łatwością można pokonać tę trasę skupiając się tylko na drodze. Ale nie o to tu chodzi. Robię co chwilę przestanek na podziwianie wszystkiego co mnie otacza, co budzi u mnie niesamowity zachwyt, co daje mi tyle pozytywnych odczuć. Dotykam skały, czasem szorstkie z ostrymi krawędziami a czasem gładkie i aż śliskie od dotyków ludzkich rąk. Mijam nieznane mi pachnące, na czerwono kwitnące krzewy, dość mocno wplecione w drewniane słupki i wreszcie rozłożone na gorących od słońca stopniach leniwe koty, które mrucząc nie reagują na przechodzących obok turystów. Droga zajmuję około godziny, prowadzi mocno w dół, by po pokonaniu sporych ilości schodów wspinać się na szczyt skały, po jej krawędziach, czasami dosyć stromych. Co nie odstrasza nas i innych fanów tego typu wędrówek i zapalonych fotografów. 

Z Imerovigli prowadzi szlak trekkingowy do Oia – te piękne, malownicze widoki na pewno zobaczymy spacerując wzdłuż tej trasy.

Imerovigli słynie ze swych pięknych zachodów słońca, a samo miejsce nazywane jest balkonem na Morze Egejskie.

Domy zbudowane w charakterystycznym amfiteatralnym układzie sprawiają wrażenie, że leżą jeden na drugim. Miasteczko jest pełne małych kościółków zbudowanych w stylu typowym dla całych Cyklad.

Z przyjemnością spacerujemy po uliczkach z wąskimi przejściami, czasami gubiąc się w zakamarkach między małymi budynkami. Mijamy śnieżnobiałe domki, przysiadając od czasu do czasu na białych murkach pokrytych ceramicznymi donicami. Te miejsca mają w sobie coś wyjątkowego, tak, że nie moge przestać się uśmiechać robiąc zdjęcia.

Dzień trzeci… Wybieramy się do stolicy wyspy, do Firy. Rano kupujemy w malej rodzinnej piekarni pyszne bułki. Muszę się przyznać, że pokusom trudno się tu oprzeć. W lokalnych piekarniach, oprócz greckiego chleba, przypominającego bardziej nasze bułki, można kupić przeróżne ciasteczka – migdałowe, kakaowe z orzechami. Można tu również dostać wypieki z listkowego ciasta filo-nadziewane szpinakiem lub fetą albo konfiturą z truskawek czy figową. Mają przeróżne kształty. Są poskładane w kopertę, pozwijane w rulonik czy mają formę zwiniętego ślimaka. Niebo w gębie. Zapach z piekarni dociera z kilku metrów i nie pozwala przejść obojętnie. W środku wita nas sam właściciel, który w gustownej czapeczce piekarza wita i częstuję smakowitymi wypiekami zachęcając do zakupu. Czujemy się rozpieszczani w tym miejscu i zawsze wychodzimy z zręcznie zapakowanymi ciastkami. Jeżeli już jesteśmy przy cieście filo, to na Santorini, jak i w całej Grecji króluje baklava, której za każdym razem nie potrafię się oprzeć 🙂 Bo i jak tu się oprzeć nadziewanym orzechami, cynamonem i ociekającym miodowym syropem pysznym ciastkom?

Do pysznych słodkości oczywiście wypijamy kawę i tak posileni słodkimi ciasteczkami ruszamy wąskimi, zakręconymi uliczkami do stolicy wyspy. Słońce nie ukrywając się za chmurami towarzyszy nam w drodze. Pomimo, u nas jesiennej już aury tu temperatura jest letnia. Przed godz 10:00 dojeżdżamy na miejsce. Udaje nam się zaparkować auto przy dość ruchliwej uliczce, na poboczu.

Fira- stolica wyspy

Można by się długo zastanawiać czy warto odwiedzać każdy zakątek wyspy, zwłaszcza, że miasteczka niewiele się od siebie różnią. Jednak każde z tych miejsc ma w sobie coś osobliwego, coś co je wyróżnia na tle pozostałych. Fira położona jest w centralnej części kaldery, zawieszona na klifie około 300 m nad Morzem Egejskim. Układ uliczek umożliwia obejście tego miejsca wokół, nie tracąc poczucia, że nie wiemy gdzie jesteśmy. Atrakcją miasta jest Stary Port na którym dziś cumują statki wycieczkowe. Zejście do portu to nie lada wyczyn, trzeba pokonać ponad 600 schodów. Można je pokonać na własnych nogach albo na ośle lub mule, można też zjechać kolejką linową. Niestety wiele osób korzysta z opcji „podwózki” na grzbiecie osiołka. O ile to urocze zwierzę paradujące po ulicach, prowadzone przez miejscowych, z dzwoneczkami zawieszonymi na szyjach, stanowi jedną z największych atrakcji tej wyspy, to już widok przygniecionego osła wlokącego się po schodach z turystą na grzbiecie, który po wyjściu z tawerny nie ma siły wejść po schodach, to już ten widok budzi u mnie mieszane uczucie. I wtedy przychodzi mi na myśl jedno pytanie. Zastanawiam się czym jest dla ludzi wypoczynek? Czy to tylko obfity posiłek, leżenie na plaży? Nie, nie chcę nikogo oceniać, każdy z nas jest innym typem osobowości, różne formy wypoczynku preferujemy, ale….. Czy nie ma w nas już nic z chęci poruszania się na urlopie, z korzystania z nieograniczonego czasu wolnego od pracy. Czy musimy tak bardzo spieszyć się i szybko się przemieścić by dalej, szybciej, bez wysiłku. Naszego wysiłku. A co z tym symbolem Santorini? Z uroczym osiołkiem?

Gdy jest cicho, osiołki na Santorini wędrują sobie jeden za drugim podzwaniając – wrażenie naprawdę niesamowite-ale trzeba polecieć na Santorini poza sezonem aby mieć właśnie takie wspomnienia z tego miejsca.

Powoli poruszamy się wąskimi przejściami, bo fajnie jest zagubić się, pospacerować bez celu, nie śpiesząc się, autentycznie przeżyć każdą chwilę, z uwagą dostrzec każdy szczegół tego miejsca. Zdjęcia wykonane w tym momencie mają w sobie coś wyjątkowego.

Fira, to również bielone domy, niebieskie kopuły kościołów i urocze uliczki na zboczu kaldery, ale z naszych obserwacji, dużo mniej zatłoczone. Po stolicy Santorini zrobiliśmy sobie spokojny, niespieszny popołudniowy spacer i mimo gorącego dnia, była to naprawdę przyjemność.

Dzień czwarty… Kolejny dzień witam niespiesznie bo pomimo, że chcę zobaczyć wschód słońca mam na to całkiem sporo czasu. Wschód słońca o tej porze roku to niewiele minut przed godz 7:00. Do plaży z naszego hotelu mam około 400 metrów. Biorę ze sobą ręcznik, strój kąpielowy i już idę w stronę morza. Na miejscu okazuję się, że nie jestem jedyną osobą szukającą takich poranków, rozpoczynających się od wschodu słońca, które niewątpliwie najpiękniej prezentują się w nadmorskich sceneriach. I pomimo, ze zdjęcia nigdy nie oddadzą piękna i niesamowitego klimatu jaki tworzy wschodzące słońce, to czuję w tym momencie, że biorę udział w jakiejś niesamowitej magii, która daję mi poczucie, że współtworzę ten dzień, że jestem częścią tego obrazu. Można próbować coś tam przekazać, pokazać, ale zawsze będzie to tylko namiastka zastanej rzeczywistości, dlatego nie będę się silić na opisywanie niezwykłości tego zjawiska. Po prostu nie umiem. Może kiedyś, jak przeżyję takich chwil znacznie więcej, odnajdę właściwe słowa. Póki co zostanę przy obrazkach. 

Są takie miejsca, w których zapomina się o otaczającym świecie. Miejsca, w których czas zwalnia, w których chciałoby się zostać możliwie jak najdłużej. Dla mnie kolejnym takim miejscem stała się Oia.

Oia- pocztówkowe miasteczko

Po śniadaniu korzystając z wypożyczonego auta kierujemy się do Oia, miasteczka najczęściej opisywanego i reklamującego Santorinii. Muszę przyznać, że już z oddali prezentowało się nie żle. Mimo, iż jest wczesna pora trudno jest nam znależć miejsce na parkingu. Udaję się po kilku minutach. Spacerujemy wąskimi, krętymi uliczkami. Jestem zauroczona tym co widzę. Trudno opisać miejsce, które budzi u mnie taki zachwyt. Trudno tak poskładać słowa, by stworzyły opis takiego miejsca. Przyjeżdżając do Oia zorientowałam się, że tutaj zostały zrobione zdjęcia do pocztówek, reklamujących tą piękną wyspę. Powiem wam szczerze, rzadko rzeczywistość wygląda tak jak na folderze – a tu tak jest. Zjawiskowo. Dociera do mnie, że jest to miejsce, które cudownie było by zobaczyć chociaż raz w życiu. Utrwalić na zdjęciu. I ja to zrobiłam. Jestem tutaj. Nasza pamięć jest ulotna a takie momenty, które mają dla mnie szczególne znaczenie chcę by przetrwały na zarejestrowanym obrazie. Często mój syn zadaję mi pytanie, ” Po co ty robisz tyle zdjęć, delektuj się tym co widzisz, żyj tą chwilą”, odpowiadam Mu. Robię te zdjęcia by móc zarejestrować i zatrzymać chwile, które są bezpowrotne, by móc wracać do tych obrazów i cieszyć się znowu.

Czy można przyzwyczaić się szybko do tutejszych widoków? Chyba nie. Bajeczne krajobrazy roztaczają się na prawo i lewo, ale są jednak miejsca, w których dosłownie brakuje tchu. Klimat tworzą domki biało- niebieskie. Są one przyklejone do ostrego klifu. Kolory bieli, przypalonej słońcem, błękit okiennic i kopuł kościółków współgrają ze sobą tworząc barwy narodowej flagi. To wszystko gra ze sobą i nie jest przypadkowe.

Oia słynie ze spektakularnych zachodów słońca. A samo miejsce jest zjawiskowym spektaklem z udziałem natury. W oczekiwaniu na niezwykły czas, szukamy miejsca z dobrym widokiem już godzinę wcześniej. Podobno najlepsze miejsce do obserwowania zachodu słońca jest na ruinach twierdzy. Z ruin roztacza się przepiękny widok na budynki Oia ale my również znajdujemy miejsce, z którego podziwialiśmy ten malowniczy i romantyczny widok.

Zachód słońca jest jak cudowna magia, w której ukryty jest sens minionego dnia. Jeszcze nigdzie na świecie nie miałam do czynienia z tak szybko zmieniającą się gamą barw od ciepłych żółci i pomarańczy do krwistej czerwieni. Jeżeli ktoś zadaje mi pytanie- po co podróżujesz? Przed odpowiedzią zastanawiam się, czy podziwianie wspaniałych zachodów słońca to wystarczający powód by pojechać w jakieś miejsce świata? Uwierzcie, że to co robi słońce o zachodzie może zaczarować do tego stopnia, że będzie się chciało wracać w jakieś miejsce niejeden raz. Tak więc mogę śmiało powiedzieć, że podziwianie zachodów słońca bywa niesamowitą inspiracją do zobaczenia pięknych miejsc. Nic więc dziwnego, że pod wieczór wąskie uliczki Oia szybko zapełniają się podróżnymi z różnych stron świata, którzy na własne oczy chcą podziwiać ten niezwykły spektakl. O tym jakie wrażenie potrafi zrobić na nich ta scena, chyba najlepiej świadczy fakt, że tu zachodom słońca bije się brawo!

Santorini pięknie wygląda na zdjęciach. Wszystko, na co spojrzymy na Santorini, związane jest z jej wulkaniczną przeszłością i wokół wulkanu „się kręci”: kaldera, budownictwo, rolnictwo, obecna turystyka i niezwykłe plaże, o których nie możemy nie wspomnieć.

Dzień piąty… Słońce już od świtu zagląda do naszych okien zachęcając do plażowania. Postanawiamy kolejny dzień spędzić na plażach, które tu cechuję różnorodność. Albowiem te niezwykłe miejsca potrafią nie tyle zachwycić a wręcz zadziwić. Wsiadamy do naszego blue car( nie mylić z bla bla car) i jedziemy w stronę….morza.

Plaże na Santorini

Złote piaski… zapomnijcie. Niezwykłe Santorini zamienia nawet wyjście na plażę w fascynującą przygodę, bo każda z nich jest inna i pociągająca. Na czerwonej plaży Kokkini Paralia w okolicach starożytnego Akrotiri odpoczywa się u podnóża wysokiego czerwonego klifu, którego surowe piękno zachwyci amatorów fotografii.

Podczas zejścia na samą plażę, idziemy ostrożnie, zarówno ze względu na sam szlak, jaki i osuwające się kamienie. Ostrzeżenie o kamieniach zauważyliśmy już na początku skalnej drogi. Kolor skał jest tu niesamowity, a padające na nie promienie słoneczne wydobywają jeszcze więcej barw. Plaża to jedno z ciekawszych miejsc, jakie stworzyła tutaj natura. Nazwa plaży zdecydowanie jest uzasadniona, bowiem czerwień widoczna jest już z daleka a wszystko tutaj jest w czerwonym kolorze-skały, kamienie i piasek. Woda tutaj jest bardzo czysta, niemniej wejście do wody trzeba pokonać po mało przyjemnych dla stóp kamieniach, i dno jest także usłane kamykami.

 

Zupełnie odmienny krajobraz zobaczyliśmy przy plażach Perissy i Kamari. Czarny, drobny żwirek całkowicie wypełnia to miejsce, tworząc szerokie plażę z zapleczem w postaci barów i infrastruktury sportowej, zapewniając atrakcję wypoczywającym.

Plaża w Perrisie pokryta czarnymi kamyczkami podaruje odrobinę ciszy i spokoju.

Natomiast długa plaża Vlychada z białym klifem z piaskowca i pumeksu, oprócz atrakcji sportowych, zachęca do długich spacerów w jej księżycowym krajobrazie. Będąc tutaj mamy wrażenie, że jest to dzikie miejsce, nietknięte przez czas. Pusta plaża i niesamowite klify zdobione wiatrem sprawiają, że to miejsce jest dziełem sztuki. Czujemy się tu bardzo komfortowo, brak całkowicie plażowiczów i amatorów kąpieli wodnych. Spokój, cisza jaką tu zastajemy dała nam niesamowity relaks. Bardzo lubię takie miejsca, gdzie natura nie konkuruję z niczym.

W zależności od tego, jaki rodzaj skał je otacza, piasek, żwir czy kamienie, mają barwę białą, żółtą, czerwoną lub czarną. Większość plaż znajduje się na południowym i wschodnim wybrzeżu, gdzie są główne ośrodki turystyczne. Gdy pierwszy raz zobaczyliśmy czarną plażę w Kamari, to okazało się, że jest ona właściwie dwukolorowa, bo w miejscach suchych była ciemnoszara a mokrych czarna. Naturalną obawą jest to, że ten czarny piasek będzie brudził wszystko na czarno, ale tak się nie dzieje.

Dzień szósty… Kolejnego dnia nasyceni plażowaniem, kąpielami w przejrzystym morzu , zrelaksowani znowu zatęskniliśmy za odwiedzeniem jakiegoś fajnego miejsca na wyspie. Jednocześnie chcieliśmy uciec od gwaru, od miejsc turystycznych pełnych ludzi, zatłoczonych knajpek, pełnych przygotowanych, wypicowanych pod turystę miejsc. Znależliśmy w przewodniku takie miejsce, jest oddalone od naszego hotelu około 7 km. Wieś o wdzięcznej nazwie Emporio. Powiem szczerze, że dla mnie to było jedno z najprawdziwszych miejsc, które miałam okazję zobaczyć. Zderzenie z historią, z klimatem z przed wielu stuleci.

O oryginalności Emporio stanowią wyjątkowe kolory jego domów i murów, pomalowanych w różne odcienie żółtego, z filetowymi, zielonymi lub czerwonymi drzwiami i okiennicami. Efekt jest fantastyczny i przywodzi na myśl mediny muzułmańskich miast.

Przemierzam urokliwe średniowieczne uliczki z łukami, wąskie i pokręcone, które zachęcają do spacerów, do tego by bez planu, bez mapy, bez pośpiechu przemierzać tu wolno i poczuć klimat tego urokliwego miejsca. Na zwiedzaniu można spędzić dużo czasu. Plątanina uliczek sprawia, że chce się zajrzeć w każdy kąt i zakamarek, tak też właśnie robię. A czas? Czas jest po mojej stronie, nigdzie się nie muszę śpieszyć, wolno i leniwie puszczam go, przed siebie, niech pędzi z tymi co się śpieszą, co gonią. Ja już nie muszę, nie chcę.

Idę na spacer wąskimi uliczkami, które tworzą swoisty labirynt. Zachowały się tutaj także tradycyjne domy, zbudowane z kamienia. A najpiękniejsze jest to, że za zakrętem pokazuje się co raz ciekawszy widok.

Empirio to wioska leżąca właściwie poza utartym szlakiem. Owszem, “zbłąkani” turyści zaglądają i tu, jednak tłumów tu nie uświadczycie. Jeśli nie macie jeszcze dość białych wąskich uliczek oraz bizantyjskich kościołów, zwieńczonych niebieskimi kopułami oraz dzwonnicami, koniecznie zajrzyjcie tutaj. Na prawdę nie pożałujecie.

Mówi się mówi się o Santorini. Ale „tylko zobaczyć” Santorini to zdecydowanie za mało, je trzeba poczuć, przeżyć, zatracić się w nim. To wyspa nie na jeden dzień wycieczki, ale na niespieszne spacery wąskimi uliczkami, powolne delektowanie się winem i widokami, długie leniwe przedpołudnia na plaży, magiczne wieczory i niekończące się rozgwieżdżone noce.  O Santorini mówi się, że to prawdziwa wyspa miłości, a jak wiadomo romantyzm nie lubi pośpiechu. Dlatego wyprawę warto zaplanować niespiesznie, odkrywając Santorini kawałek po kawałeczku.

Jestem marzycielką, prawdziwą marzycielką, która tworzy swoją rzeczywistość. Robię wszystko co muszę aby zrealizować marzenie bez zbędnych wymówek. Analizując swoje marzenia z dzieciństwa( te które pamiętam 🙂 ) uświadomiłam sobie, że wiele z nich już dawno spełniłam. Codziennie dążąc do osiągnięcia swoich celów, nieopatrznie je zrealizowałam. Mega uczucie. Moje marzenia stały się moimi celami. Nie to jest ważne ile czasu poświęcam, ile pracy wkładam, jakie ponoszę koszty. Mam w sobie dużo odwagi, aby sięgać po to, czego naprawdę pragnę. No i jestem również uparty. Liczy się dla mnie tylko to, że się nie boję, że realizuje i spełniam swoje marzenia. A świadomość, że robię to co sprawia mi przyjemność daje mi niesamowitą satysfakcję. I cieszę się, że jestem w odpowiednim miejscu. Czy zastanawialiście się nad tym, jaką rolę marzenia odgrywają w Waszym życiu? Oczywiście jeżeli je macie… Czy są dla Was motorem, siłą napędową, motywacją, czy tylko sposobem na nudny dzień? Na wypełnienie dnia jakąś rozrywką? Czy chcecie spełniać swoje marzenia, czy dalej chcecie czekać, odliczać aż kolejny dzień, miesiąc, rok minie? To nasze życie i nasza decyzja. Zróbmy z życia Arcydzieło!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *