Po raz pierwszy Norwegię odwiedziłam na rowerze dwa lata temu w czerwcu. Wówczas docierając na archipelag wysp na morzu Norweskim rozkoszowałam się widokiem pięknych lofotów w towarzystwie promieni słonecznych i podziwiałam soczyste, zielone krajobrazy przyozdobione kolorowymi domkami. Ależ to była gratka dla oczów. Dwa lata póżniej ( 2024r.) w lutym dotarłam na północne krańce tego rozległego, bajecznie pięknego kraju. Arktyczna przygoda jaka mnie tam spotkała zostanie ze mną na długo. Pomimo zasypanych śniegiem strzelistych gór, rozległych jezior i trudno przejezdnych dróg obfitość niesamowitych miejsc niczym nie umniejszała tej wizycie z przed dwóch lat. Wręcz przeciwnie, dobrze było wrócić i przypomnieć sobie te miejsca.

Koszt dotarcia w tak odległy zakątek świata, wydaje się błahostką od momentu gdy pojawiło się wygodne połączenie Wizzaira z Gdańska do Tromso ( 440 zł w dwie strony). W trzy godziny stawiamy stopę na arktycznej ziemi. I co dalej? I tu nie sposób nie myśleć o kosztach zderzając się z rzeczywistością. Norwegia jest droga i z tym faktem nie dyskutuję. Mądre zaplanowanie wyprawy może ułatwić pobyt i nie spowoduję naszego bankructwa. W naszym przypadku postanowiłyśmy skorzystać z pomocy Polaka mieszkającego w okolicy Tromso, który na czas pobytu wynajął nam pokój z kuchnią i łazienką i wypożyczył auto. Nasz pobyt w Norwegii trochę się skomplikował i skrócił z 5 dni do 3, ponieważ pierwszy lot ze względu na sztorm na morzu w Tromso został odwołany. Szczęśliwie udaje nam się przebukować bilety na za dwa dni.

Po dwóch dniach spędzonych w Gdańsku lecimy do Norwegii. Po wylądowaniu w Tromsø bardzo łatwo jest dostać się do centrum miasta. Możesz dojechać autobusem Airport Express Bus („Flybussen”), który kursuje do wielu miejsc w centrum Tromsø. Podróż trwa około 10 do 15 minut. Cena (w jedną stronę) wynosi około 110 NOK ( 52 zł). My korzystamy z podwózki od naszego gospodarza, który zabiera nas z lotniska na kwaterę.

Tromsø położone jest w północnej Norwegii na wybrzeżu Arktyki, a dokładniej prawie 350 kilometrów w linii prostej na północ od koła podbiegunowego . Oznacza to: latem słońce nie zachodzi ( od połowy maja do połowy lipca) – nawet w nocy – to zjawisko nazywa się słońcem polarnym. Natomiast zimą nie wschodzi przez dwa miesiące ( od połowy grudnia do połowy stycznia ). A to zjawisko nazywa się nocą polarną.

Jadąc do Tromso bardzo chciałam zobaczyć zorzę polarną – tak wiem jest to marzenie wielu osób. Miejsce jest wyjątkowo sprzyjające spełnieniu tego marzenia, ponieważ miasto położone jest w sercu tzw. owalu zorzy polarnej. Możliwość zobaczenia zorzy polarnej w tej okolicy jest więc dość duża. Nic więc dziwnego, że jest to dość popularne miejsce także w miesiącach zimowych. Sezon zorzy polarnej trwa zwykle od końca września do końca marca .  Małe miasto znajdujące się na wyspie, przyciąga jak magnes spragnionych zimy, zorzy, dnia polarnego i zjawiskowych gór. Zatem co zobaczyć w Tromsø?

Witamy w Tromso

Z radością wychodzimy z lotniska o 09:00. Nasz polski znajomy przyjeżdża po nas i jedziemy około 25 min do domu w którym będziemy mieszkać przez najbliższe 3 dni. Drogi są przejezdne, wokół mnóstwo świeżego śniegu, ale sama droga czarna. Wchłaniamy każdy szczegół tego miejsca. Z zachwytem przyglądam się wysokim ośnieżonym po horyzont górskim szczytom, z ledwością odcinającym się od zamglonego jeszcze nieba. Dzień jeszcze się nie obudził tłumaczę sobie niedoskonałość i brak przejrzystości zza szyby auta. Mijamy po drodze kilkumetrowe zaspy , zamarznięte strugi spływających wód ze szczytów gór. Znowu poczułam prawdziwą piękną zimę. Tak się cieszę, że mamy możliwość w niedługim czasie przenieść się do takich miejsc. Przejazd zostanie na długo w mojej pamięci, nawet pomimo tego, że sporo widoków zakrywają chmury. Niesamowite wrażenie sprawia zmieniający się krajobraz i dzikie scenerie. W miejscu gdzie jestem po raz pierwszy bardzo intensywne są obrazy miejsc, które widzę właśnie pierwszy raz.

Dojeżdżamy do budynku, który przylega do drogi. Jego jasno zielona elewacja ładnie odbija się w tym zimowym pejzażu. Zrzucamy bagaż, rozpakowujemy najbardziej potrzebne rzeczy i zachwycając się widokiem na zamarznięte jezioro pijemy czarną, aromatyczną kawę. Zanurzając się w jej smaku rozkoszuję się tym obrazem.

Czas ruszać zobaczyć Tromso. Droga jest dobrze odśnieżona, szeroka. Odcinek do centrum Tromso pokonujemy bezpiecznie autem z napędem na 4 koła. Parkujemy samochód na dość sporym parkingu w okolicy portu i idziemy w stronę centrum. Centrum Tromso jest nieduże i tak naprawdę wszystkie atrakcje można zobaczyć w jeden dzień.

Port

Będąc tu warto zajrzeć do miejscowego portu, gdzie zaczynamy swój spacer. Nadbrzeże jest ładne, a pokryte śnieżną puchową kołderką dachy drewnianych domów tworzą bardzo urokliwe miejsce. W porcie cumują duże łodzie w części bardziej przemysłowej i te mniejsze na przystani bliżej centrum miasta. Światła świątecznych ozdób odbijają się w spokojnych wodach morza tworząc urokliwy klimat. Jest cicho. Norwedzy są powściągliwi w okazywaniu emocji, turystów przy porcie jest niewielu, a ci co są to w ciszy spacerują nabrzeżem.

Storgata

To miejski deptak wzdłuż którego mieszczą się restauracje, sklepy.

My spacerując zaśnieżonymi uliczkami podziwiamy piękną, drewnianą zabudowę miasta. Mijamy po drodze starą katedrę z XIX wieku. To drewniana świątynia zbudowana w stylu neogotyckim.

 

Kościół został stworzony w stylu neogotyckim. Znajduje się w samym sercu centrum Tromso i otoczona jest parkiem kościelnym, w którym od średniowiecza do pierwszej połowy dziewiętnastego wieku znajdowało się miejsce pochówku. Niektóre starsze groby są nadal widoczne po północno-wschodniej stronie kościoła, która wychodzi na port.

Przemierzając deptakiem mijamy oświetlone w świątecznym klimacie witryny sklepowe z ogromnym asortymentem pamiątek norweskich. Czego tam nie ma! Wśród spoglądających nam w oczy śmiesznych trolli wyłania się renifer z dużym porożem. Między pocztówkami można znależć kolorowe magnesy, ciepłe czapki, skarpety, kubki i długopisy. Jest też kilka produktów z renifera- kiełbasy, skóry….

Idziemy dalej. Drewniana zabudowa miasta miesza się z nowoczesną architekturą, która ciągle zwiększa swoje wpływy w tym dynamicznie rozwijającym się mieście. Mijamy budynek biblioteki, który powstał pod oryginalnym dachem starego kina Fokus a jego kształt uformowany jest w postaci czterech łuków i tworzy hiperboliczną formę. Warto zajrzeć do tej Biblioteki Publicznej. Są tu cztery piętra, które można zobaczyć z ulicy przez szklaną fasadę. Budynek przypomina mi trochę operę w Sydney.

Spacerując dochodzimy do drewnianej niepozornej żółtego koloru budki, to Raketten Hot-Dog Bar. Przed przyjazdem do Tromso czytałam o tym miejscu, więc z radością zatrzymujemy się obok i muszę przyznać, że nie sposób nie dać się oczarować wyjątkowej architekturze Raketten Hot-Dog Baru. To małe miejsce w kształcie rakiety naprawdę wyróżnia się spośród otaczających budynków. Jego charakterystyczny design dodaje uroku temu miejscu, czyniąc go obowiązkowym miejscem zarówno dla miłośników hot-dogów, jak i miłośników architektury.

Pierwotnie znany jako „Løkkekiosken”, został założony przez Margit Løkke, gdy miała zaledwie 18 lat. Ten mały kiosk był świadkiem znaczących wydarzeń w historii, w tym obu wojen światowych. Dziś stoi dumnie na głównym placu Tromsø, Stortorget, i został wpisany na listę chronionego dziedzictwa kulturowego przez Departament Dziedzictwa Kulturowego. Stajemy w niewielkiej kolejce. Czytałam w przewodnikach, że kolejki do tego baru potrafią zwiększyć czas oczekiwania do godziny. Przychodzi na nas kolej. Kupujemy hod-dogi z kiełbaski z renifera, z cebulką i musztardą ( 2 szt – 45 zł). Przyznam szczerze, że może nie był to najpyszniejszy hod-dog jakiego jadłam ale miejsce i okoliczności sprawiły, że poczułam ogromną radość.

Opuszczając na chwilę centrum Tromso udajemy się w stronę długiego mostu którego nazwa to Tromsobrua.

Most Tromsobrua

Most Tromsø przebiega przez cieśninę między kontynentem a wyspą Tromsø. Most był pierwszą drogą prowadzącą na wyspę, zanim trzeba było przepłynąć promem. Budowę rozpoczęto w 1958 r., a w 1960 r. został otwarty Most został zaprojektowany przez Erlinga Viksjø i był pierwszym mostem wolnostojącym zbudowanym w Norwegii. Most ma długość 1036 metrów.

Katedra Arktyczna, czyli Kościół Tromsdalen

Wjeżdżając do Tromso już z daleka widoczna jest budowla raczej przypominająca letniskowy domek niż sakralną świątynię. Aby do niej dojść z centrum miasta idziemy przez most. Mimo, że katedrą nie jest, to z uwagi na wyjątkowość ( najdalej na północ wysunięty, europejski kościół ) tak się ów kościół tradycyjnie w Trømso nazywa. Katedra Arktyczna została wybudowana w 1965 roku. Inspiracją był tradycyjny namiot Saamów – laavu. Budynek złożony jest z jedenastu wielkich betonowych płyt. Katedra jest dobrze widoczna z wielu miejsc w mieście przez co, nazywana jest drogowskazem dla żeglarzy. Zachwyca ciekawym projektem. Główne wejście, przykuwa uwagę potężną szklaną fasadą, na której wyraźnie rysuje się krzyż. Z drugiej strony, możemy podziwiać szklaną mozaikę, która przedstawia rękę Boga, z której wychodzą trzy promienie światła symbolizujące Jezusa, kobietę i mężczyznę. W tym miejscu oprócz obrządków religijnych odbywają się koncerty, seminaria i najróżniejsze miejscowe uroczystości.

Wracając do centrum zatrzymujemy się przy muzeum polarnym.

Muzeum Polarne

Polarmuseet, czyli muzeum Polarne znajduje się w samym centrum miasta, tuż nad wodą przy porcie. Można tam znależć sporo historii dotyczących odkrywania północy, dawnego życia, sposobu połowów, oraz zamierzchłych czasów. Oprócz stałych wystaw, co jakiś czas pojawiają się dodatkowo wystawy tematyczne. Muzeum znajduje się w klimatycznym magazynie z 1830 roku.  

Eksponaty w Muzeum Polarnym obejmują artefakty i eksponaty związane z eksploracją Arktyki i Antarktydy, takie jak sprzęt używany przez badaczy polarnych i naukowców, ubrania noszone przez badaczy polarnych oraz dzienniki i fotografie dokumentujące wyprawy. W muzeum znajdują się również wystawy poświęcone rdzennym mieszkańcom Arktyki, w tym Lapończykom i Eskimosom.

Jedną z głównych atrakcji Muzeum Polarnego jest wystawa poświęcona norweskiemu odkrywcy Roaldowi Amundsenowi, który jako pierwszy dotarł na biegun południowy w 1911 roku. Muzeum posiada również kolekcję sztuki arktycznej i antarktycznej, w tym obrazy, rzeźby i inne dzieła inspirowane regionami polarnymi. To prawdziwa skarbnica wiedzy dla zainteresowanych tymi tematami. 

Pab Olhallen

Będąc w Tromso koniecznie trzeba odwiedzić miejsce, które ma rozsławioną historię.  Mają tutaj w ofercie ponad 70 różnych rodzajów piwa Mack. Czytałam, że wizyta w pubie Ølhallen w Tromsø jest koniecznością. Jesteśmy więc tutaj robiąc przystanek w zwiedzaniu miasta.

Kiedy Ølhallen zostało otwarte po raz pierwszy w 1928 r. aż do lat 70. XX wieku, można było tu spotkać wyłącznie mężczyzn z branży łowieckiej, rybackiej i zajmującej się łapaniem pułapek, którzy zatrzymywali się tu na drinka przed udaniem się na północ. Jednym z najsłynniejszych klientów Ølhallen był Henry Rudi, „król niedźwiedzi polarnych” , który podczas swojej kariery myśliwego zabił ponad 700 niedźwiedzi polarnych. Obecnie na niedźwiedzie polarne na szczęście nikt nie poluje.

Kiedy na początku lat 70. otwarto Uniwersytet w Tromsø, pub zmienił się z miejsca spotkań myśliwych i rybaków w miejsce, w którym studenci i profesorowie wychodzili na drinka po zajęciach. 

Ølhallen przepełnione jest wyjątkową historią i jest idealnym miejscem na relaks przy piwie lub cydrze, którego różnorodność smaków również może przyprawić o zamęt. 

Kolejka Fjellheisen /Fløya

Ta kolejka linowa jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w Tromsø. Kursuje z Solliveien w Tromsdalen na szczyt górski Storsteinen. Dolna stacja znajduje się na stałym lądzie Tromsø na wysokości 50 metrów nad poziomem morza, podczas gdy górna stacja, Fjellstua, znajduje się na wysokości 421 metrów nad poziomem morza. Podróż w górę zajmuje zaledwie cztery minuty, a na górnej stacji znajduje się restauracja o tej samej nazwie co stacja, w której można zjeść posiłek z niezapomnianym widokiem. Z dużego tarasu na świeżym powietrzu można podziwiać wspaniałą panoramę Tromsø i praktycznie niekończący się widok na wyspy, fiordy, góry i otwarte morze. Niestety podczas naszego 3 dniowego pobytu nie udało nam się skorzystać z tej atrakcji, ponieważ mgły i spore zachmurzenie uniemożliwiły nam podziwianie Tromso i okolic z góry.

Kolejny dzień

Ten dzień musiał nadejść, musiało się to wydarzyć w moim życiu. Szalona osoba taka jak ja nie usiedzi w miejscu spokojnie zbyt długo. Szukam, odkrywam, doświadczam. Chcę przeżywać zawsze intensywnie i doświadczać wszystko co wokół może mi dać radość… Ale po kolei. Wczoraj wracałyśmy z miasta w momencie gdy była śnieżyca, śnieg uniemożliwiał szybkie poruszanie się drogą a zniecierpliwieni norwescy kierowcy z niecierpliwością „siedzieli” nam na zderzaku. Wprawdzie było kilku co mimo zerowej widoczności wyprzedzali nas to przyznam szczerze już nie pamiętam kiedy byłam tak spocona siedząc w aucie. Po naszych relacjach z drogi, nasz gospodarz zaoferował się, że kolejnego dnia podwiezie nas do Tromso, gdzie wykupiłyśmy sobie wycieczkę na psie zaprzęgi. Cena za osobę 2340 NOK (889 zł). Po śniadaniu chcemy wyjść do auta i okazuję się, że jeden z dwóch zamków w drzwiach przymarzł. Nasz gospodarz, który to zauważył próbował rozgrzać klucz zapalniczką, ale bez skutecznie. Już włączył mi się tryb awaryjny i byłam gotowa pójść na autostop i pojechać do miasta, bo miałyśmy obawę, że nie zdążymy na naszą wycieczkę. Gospodarz wyszedł przez okno tarasowe i postanowił rozgrzać zamek od drzwi z zewnątrz palnikiem gazowym. Po chwili drzwi się otworzyły. Jak się okazało póżniej( co było śmieszną historią) drzwi były cały czas otwarte, dlatego klucz nie chciał się przekręcić. Na wyjazd na zaprzęgi psie do centrum Tromso zdążyłyśmy. Około 11:00 zaczyna się tworzyć grupa chętnych na zaprzęgi psie. Otrzymujemy opaski na ręce i ruszamy autokarem. Jedziemy godzinę. Z nami jedzie około 20 osób różnej narodowości. Wreszcie docieramy na miejsce. Wchodzimy do niewielkiego drewnianego budynku. O tym jak ważne są tutaj psy dla wszystkich prowadzących te zaprzęgi przekonuję się na szkoleniu. Najważniejsze jest by nie skrzywdzić psów i dobrze traktować te zwierzęta. Szkolenie przeprowadza nam profesjonalny maszer ( trener psów).

O tym, jak poważnie traktowane jest tu dobro psów, przekonuję się na krótkim szkoleniu przed prowadzeniem psiego zaprzęgu. Ella, miejscowa profesjonalna maszerka, tłumaczy nam, jak to powinno wyglądać. Przyznam szczerze, że niewiele zrozumiałam z tego szkolenia ponieważ było prowadzone w języku angielskim i sporo słów było dla mnie niezrozumiałych. Wierzyłam jednak, ze intuicyjnie poradzę sobie w tym zadaniu.

Każdy uczestnik otrzymuję kombinezon, buty i jedziemy w miejsce gdzie czekają na nas psy i sanki.

Gdy czekamy i przyglądamy się jak inne osoby przygotowywane są do przejażdżki psy szczekają głośno, rwą się do biegu i niespokojnie się zachowują. W mojej głowie zaczynają znowu kłębić się wątpliwości. Czy dam radę? Czy utrzymam te sanki ciągnięte przez te niespokojne psiaki ? Tłumaczę sobie jednak, że nie tacy amatorzy, jak ja, radzą sobie tutaj codziennie, więc czemu ja miałabym nie umieć? Stresująca jest tylko ta odpowiedzialność: za siebie, sanie i siedzącą w nich Anię oraz za psy.

Przyglądam się jak ruszają przed nami kolejne osoby. Oglądam sanki i zamocowany z tył hamulec, spowalniacz i płozy na których będę stała prowadząc zaprzęg. Hamować z górki, hamować z górki — powtarzam sobie w myślach, gdy niezbyt szybko ruszamy za przewodniczką. Przede mną jedzie pięć zaprzęgów, a za mną jeszcze dwa kolejne. Ruszamy powoli. Nasze psy podążają za zaprzęgiem, który ruszył przed nami. Początkowa niepewność zmienia się po chwili w ekscytację i radość oraz zaufanie do psów, bo zdaję sobie sprawę, że są do takich biegów stworzone i póki trzymam się sań, to nie uciekną, tylko będą podążać wyznaczonym torem.

Oddalamy się od obozu, sunąc po śladach wyślizganych przez przejeżdżające tędy wcześniej zaprzęgi. Nie zapominam o hamowaniu przy zjazdach, a przy podjazdach zeskakuję z płóz i staram się chwilę biec lub pomagam sobie nogą. Bycie maszerem, czyli osobą prowadzącą psi zaprzęg, wymaga dobrej kondycji. Ania z pozycji siedzącej na sankach robi mnóstwo zdjęć, nagrywa filmiki, słyszę jak komentuje całe to wydarzenie. W jej glosie słychać dziecięcą radość, a ja…. Ja stojąc na płozach sań daję się prowadzić tym 5 psom i czuję niesamowitą radość i dumę, że jestem tutaj i mogę poczuć w sobie nieograniczone szczęście i wolność. Tak to się nazywa szczęście.

Po kilku minutach jestem już spokojna. Lekko trzymam się sań nie trzymam już kurczowo jak na początku. Udaje mi się nawet sięgnąć po telefon i zrobić kilka zdjęć. Zauważam piękno okolicy, przez którą przejeżdżamy. Jest tutaj tak cicho i spokojnie. Strącamy puszysty śnieg z delikatnych gałęzi, relaksujemy się przy dźwiękach skrzypiącego podłoża i zanurzamy w trwającym czasie. Tylko szum przejeżdżających sań delikatnie sunących po śniegu rozbrzmiewa w tej ciszy. Nawet psy wydają się spokojniejsze i już nie szczekają głośno. Czyżby i im udzielił się ten spokój? Niebo rozjaśniło się i trochę słońca wpuściło do siebie. W tle pojawiły się ośnieżone szczyty gór. Są ogromne. Tworzą bajkową scenerię dla całej tej niesamowitej wyprawy. Pejzaż śniegowej krainy wprowadza w nas dziecięce uczucia radości i ekscytacji. Czuję się spełniona. Przejażdżka już sprawia, że nie czuję strachu lecz wielką frajdę. Niewiele mi potrzeba, aby poczuć, że życie to ogromny dar.

To uczucie, gdy ciągnięty przez pięć psów zaprzęg sunie po miękkim śniegu, a ja stoję na płozach sań i nimi kieruję, trudno porównać do czegokolwiek. Nawet mimo świadomości, że psy są tu mądrzejsze niż ja, więc to chyba one bardziej kontrolują zaprzęg, podążając za pierwszymi saniami, prowadzonymi przez naszą przewodniczkę. Jestem dumna i zadowolona, że udaje mi się utrzymać tempo, a po chwili relaksuję się na tyle, że mogę zacząć cieszyć oczy wspaniałymi zimowymi krajobrazami dookoła.

Jestem mile zaskoczona, że trasa jest tak długa, że można na tyle poczuć się pewnym w prowadzeniu zaprzęgów psów by umieć czerpać z tego radość, by umieć dostrzegać niesamowite miejsca w których jesteśmy, by w pełni doświadczać wszystko to co się dzieje tu i teraz.

Gdy wracamy do bazy jestem trochę zziajana tak jak moje psiaki z zaprzęgu. Ostatni odcinek był wymagający i prowadził sporo pod górę. Tak więc pchając sanki sporo użyłam siły. Jednak czuję niesamowitą satysfakcję, że dałam radę, że moje psiaki nie ucierpiały, że przeżyłam niesamowitą, pełną niezapomnianych emocji przygodę.

Po wyprawie idziemy wyczohrać w podzięce wszystkie psie grzbiety, które nas wiozły. Psiaki są pod czułą opieką swoich opiekunów. Mają swoje budy i miski. Aczkolwiek przyzwyczajone do zimna husky często wylegują się na zewnątrz zamiast w cieplej budzie. Można się zorientować jak się każdy pies wabi, bo nad każdą budą przyczepione są tabliczki z imionami. Mimo, że każdy pies przyczepiony łańcuchem do swojej budy to widać, że łańcuch jest długi i daję im swobodę poruszania się.

Tutejsze psy od rana tryskają energią, którą po kolei będą zużywać tego dnia. By zapewnić wystarczającą ilość ruchu każdemu zwierzęciu, opiekunowie zaprzęgają je do przejażdżek z turystami rotacyjnie, a dodatkowo zabierają na nieturystyczne przebieżki i treningi.

Znajduje się tutaj około trzystu psów zaprzęgowych alaskan husky. Są to psy silne i wysportowane, o okrągłych, brązowych lub jasnoniebieskich oczach. Mają spiczaste uszy i duże, czarne nosy. Z charakteru są ufne, ale i dominujące. Mają bardzo silny instynkt stadny oraz dużą potrzebę ruchu, dlatego świetnie nadają się do ciągnięcia sań i biegania w zaprzęgach. Zaprzęgi to tradycyjny sposób poruszania się na większe odległości na terenach arktycznych. Sprawdzają się one najlepiej właśnie ze względu na psy, które odporne są na surowe warunki klimatyczne, zdyscyplinowane i stosunkowo niezbyt wymagające.

Po przejażdżce jesteśmy zaproszeni na gorącą czekoladę, kawę i ciepłą, pachnącą cynamonówkę

.

Wracamy do Tromso.

Ten dzień dla nas jeszcze się nie kończy. Po kolacji wraz z naszym gospodarzem jedziemy w poszukiwaniu zorzy polarnej. Warunki nie są zbyt sprzyjające, ponieważ niebo jest zachmurzone i tylko gdzie nie gdzie pojawia się skrawek bezchmurnego nieba. Jedziemy w stronę przeciwną niż centrum Tromso. Wyszukując zaciemnione miejsca z dala od świateł miasta mamy większe prawdopodobieństwo, że ten cud natury ukarze nam się.

Po drodze podjeżdżamy do lodowego hotelu

Lodowy hotel

To nietypowe miejsce położone jest wśród ośnieżonych drzew i rozległych terenów norweskiej natury. Znajduje się 100 km od Tromso w malowniczej dolinie Tamok. Nazywa się Tromso Ice Domes. Gdy podjechałyśmy przed naszymi oczyma ukazało się niewielkich rozmiarów, dość niskie igloo..

Dopiero po wejściu do niego zorientowałam się, że są tutaj całkiem spore pomieszczenia. Hotel posiada kilka pokoi z możliwością spędzenia tam nocy, baru, jadalni i dużego holu. Łóżka w hotelowych pokojach są zrobione z lodu. choć – żeby było nieco wygodniej 😉 – położono na nich materace, poduszki i skóry reniferów. Ponadto Ice Domes zapewnia specjalne śpiwory, które są podobno w stanie utrzymać ciepło nawet w znacznie niższych temperaturach. I choć samo wyobrażenie snu w takim hotelu wywołuję u mnie stan mrożący krew w żyłach, to w praktyce może się to okazać nie lada atrakcją. Póki co nie skorzystałam, ponieważ cena takiej przyjemności to 2500 zł.

Wnętrze hotelu co roku projektowane jest według innego, określonego tematu. Pomieszczenia zdobią efektowne rzeźby, a wszystkie meble wykonane są również z lodu. Jedną z bardziej popularnych atrakcji hotelu jest bar, w którym drinki podawane są w lodowych szklankach. To miejsce ma w sobie niesamowitą magię, dzięki której można poczuć się jak w bajce. Bajce, która tak samo jak magicznie powstaje, tak samo znika, gdy tylko przychodzi wiosna. Warto zatem wykorzystać jej nietrwałość, nim stopnieją wszystkie śniegi.

Opuszczamy ten bajkowy hotel niczym z bajki o Królowej Śniegu i jedziemy dalej w poszukiwaniu zorzy polarnej…. I tutaj powinny być zdjęcia z opisem zachwytu nad pięknym zjawiskiem zorzy polarnej. Niestety pomimo, że z naszym miłym i uprzejmym gospodarzem przejechałyśmy ponad 150 km tej nocy- zorza nie zatańczyła dla nas na niebie. Myślę, że tak miało być. Trzeba będzie przyjechać jeszcze raz, może również do Tromso, a może w inne miejsce.

Gdzie żyją renifery?

Tak nie powinien wyglądać urlop! Protestuję! Otwierając oczy o 07:00 rano powtarzam sobie po cichu, tak by nie usłyszała Ana, bo co jak zakotwiczy się w tej myśli i nie będzie chciała rano wstać? Wczoraj, a właściwie już dzisiaj wróciłyśmy po nocnym poszukiwaniu zorzy o 02:00. Poranek po nieprzespanej nocy nie jest łatwy. Plan na dzisiaj jest na tyle intensywny i atrakcyjny, że mimo ciężkich powiek maszeruję do kuchni. Wstawiam wodę na kawę, rozgrzewam patelnię i wbijam na podsmażony boczek i cebulę kilka jajek. Omlet prawie gotowy. Jeszcze rozpalam w kominku typu koza i już możemy rozpocząć poranek…. Nasz plan na dzisiaj to wycieczka na wyspę Senja, która leży około 180 km od Tromsø i jest drugą co do wielkości wyspą w całej Norwegii i w drodze na wyspę chcemy odwiedzić zagrodę reniferów.

Norweska flora i fauna cieszy się największym zainteresowaniem wśród turystów. Wszystko ze względu na występowanie rzadkich gatunków, które upodobały sobie życie w tamtejszym klimacie. Wielu z nich nie uświadczymy w Polsce, dlatego wyprawa do Norwegii to niepowtarzalna okazja, by zobaczyć przedstawicieli tamtejszej fauny i flory.

Chyba największą popularnością cieszą się renifery, które najliczniej występują na północy kraju. Ich hodowlą zajmują się Saamowie, lud zamieszkujący Laponię, czyli krainę leżącą na północnych krańcach Norwegii. Zaraz po śniadaniu jedziemy w kierunku wyspy Sanja. Już po przejechaniu niewielkiego odcinka, około 10 km zjeżdżamy z drogi aby podjechać pod dużą zagrodę. Wysiadając z auta doświadczam niesamowitego widoku. Przede mną ogromne stado przepięknych reniferów. Są przeróżnej maści… białe, szare, brązowe. Kiedy okazuje się, że możemy je pogłaskać i zrobić niezliczoną ilość fotek, od razu się uruchamiam i łapię w kadr te przemiłe, słodkie stworzenia.

Renifery w zależności od wieku są różnej wielkości. Musimy jednak przy ich podziwianiu brać pod nie ich wysokość a wielkość poroża.

Na przełomie września i października samce reniferów walczą ze sobą o przywództwo w grupach złożonych z trzydziestu do nawet siedemdziesięciu łań. W listopadzie, kiedy argumenty w formie rogów nie są już im potrzebne, te po prostu odpadają. Na wiosnę wyrosną im nowe. Będą mogli walczyć o terytorium i o samice… Poroże renifera może być mniejsze lub większe, ważne, by nie znaleźć się w jego zasięgu.

Te, które aktualnie tutaj widzimy z rogami to z pewnością samice. One stracą swoje poroże na wiosnę, kiedy będą miały młode. Dowiedziałam się, że takie rogi leżące przez dłuższy czas na ziemi, miękną na tyle by stać się pożywieniem dla łań. Taki pokarm to bogate źródło mikroelementów.

Dawno temu te zwierzęta żyły na wolności i przemieszczały się swobodnie. W porze zimowej spotkać je było można w głębi lądu, latem wracały na wybrzeże, a Saamowie wraz z nimi. Dziś najczęściej zobaczyć je można w takich miejscach jak ta farma, na której jesteśmy. Zmiana klimatu powoduje, że padające deszcze zamieniają się szybko w lód i utrudnia to reniferom dostęp do pożywienia. By je chronić przed głodem oraz drapieżnikami zaczęto ogradzać pastwiska siatką i hodować tam renifery. Są jednak wciąż stada żyjące na wolności.

Właściciele swoje stada rozpoznają po klipsach na uszach lub szczególnych nacięciach na nich. Saamowie nauczyli się pozyskiwać z reniferów właściwie wszystko. Ich skóry są niezwykle ciepłe. Służą do okrywania się w czasie chłodów, szyje się z nich buty i okrycia wierzchnie. Mięso renifera jest tu traktowane, poza rybami, jako jeden z podstawowych składników obiadowych. Z mięsa robi się również wędliny i suszone przekąski. Niemniej jednak zanim staną się pozycją w menu, są faktycznie uroczymi, choć płochliwymi stworzeniami.

Opuszczamy zagrodę z reniferami i jedziemy w stronę Senji. Podróżując samochodem po Norwegii szczególną uwagę zwracam na okolicę. Sam przejazd jest dla mnie pięknym doświadczeniem. Widok za oknem auta obfituje w niezwykłe krajobrazy, ciekawe punkty widokowe. Trasa do Senji to jedna z piękniejszych tras w Norwegii. Szkoda tylko, że intensywne opady śniegu zmniejszają widoczność.

Senja w Norwegii, nie jest bardzo popularną wyspą wśród turystów, położoną nieco w cieniu Lofotów czy fiordów na południu kraju. Odwiedziłam tę wyspę rok temu na rowerze. Towarzyszyła mi wówczas piękna pogoda, która pozwoliła podziwiać ciekawe miejsca, niesamowite widoki, poleżeć na plaży i wykąpać się w przejrzystej wodzie. Senja to zdecydowanie jedno z mniej licznie odwiedzanych miejsc w Norwegii gdzie można uciec przed tłumami, i wciąż móc podziwiać przepiękne norweskie krajobrazy. Spacerując teraz tutaj mogę odkryć bliskość natury, dzikość i rześkie, pachnące naturą powietrze. Warto tutaj dotrzeć o każdej porze roku, choćby dla niesamowitej panoramy okolic.

Wyspa Senja znajduje się w regionie Troms w północnej Norwegii, za kołem podbiegunowym. Jest to druga co do wielkości wyspa w Norwegii o powierzchni 1 589,35 km2. Dzięki swojemu położeniu, w lecie słońce tam nigdy nie zachodzi, a zimą jest noc polarna. Klimat jest również ostrzejszy niż na południu Norwegii.

Teraz udało się znowu odwiedzić tę wyspę. Mogłam wrócić wspomnieniami do miejsc które rok temu zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Wyprawa w ten rejon Norwegii dała mi niesamowite wzruszające chwile. Dobre wspomnienia. Zza szyby okna auta podziwiałam te miejsca, które niewątpliwie są wyjątkowe i piękne.

Ogromne wrażenie, zrobiły na mnie nieduże, minimalistyczne, drewniane norweskie domki pozbawione płotów i ogrodzeń. Chyba nie tylko mnie urzeka minimalizm i prostota w podejściu do architektury mieszkańców Skandynawii. Ogromne okna nieskalane firanami czy żaluzjami przyciągają uwagę. Norwegowie, którzy przez większość roku słońca mają jak na lekarstwo, doceniają i łapią każdy jego prześwit. Innym niesamowitym faktem bardzo namacalnym i dostrzegalnym na każdym kroku, za każdym zakrętem jest światło w oknie. Chyba w 90% domach, w każdym oknie non stop świeciły się lampki lub świece tuż przy oknie. Wieczorem wygląda to przepięknie, wprost  magicznie! Teorie na ten temat są różne – jedna mówi o tym, że lampa w oknie miała naprowadzać zagubionych marynarzy i podróżników do swojego domu i tej będę się trzymać. Wygląda to magicznie.

Po kilku dniach pobytu w zimowej scenerii północnej Norwegii wracam do domu pełna sił i nowej energii, gotowa do efektywniejszego funkcjonowania. Zabieram ze sobą pewną zasłyszaną myśl…

Nguyen Quy Duc powiedział, że „nomadzi dawnych czasów podróżowali w poszukiwaniu jedzenia, schronienia, wody; nomadzi współcześni podróżują w poszukiwaniu siebie”.

Przemawia to do mnie. Wyruszając w drogę zdaję się na los, szeroko otwieram oczy i z ciekawością dziecka doświadczam bogatej codzienności, której często nie zauważam będąc w domu. Zmęczona i znudzona obowiązkami, wędruję utartymi ścieżkami, trzymam się od lat tych samych zasad i nie dostrzegam, że wokół mnie coś się dzieje. Dopiero w podróżowaniu zmienia się moje postrzeganie, staje się uważna i otwarta na nowe doświadczenia, smaki, doznania czy zapachy. Wszystko, co dotyka mnie po drodze sprawia, że nabieram odwagi i często decyduje się na rzeczy, których nigdy nie zrobiłabym siedząc w swoim wygodnym fotelu w domu… Poza tym podróż uczy mnie cierpliwości, wytrwałości i samodzielności. 

I tak mija ten wyjazd :)) Czy wróciłabym w to miejsce? W każdej chwili! Może kiedyś…. Jeżeli chociaż trochę moje wspomnienia, refleksje zachęciły i zainspirowały Cię do podróży proszę zostaw komentarz. Będzie mi miło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *