Chcę się z Wami podzielić moimi prywatnymi zapiskami z mojej drogi do Camino. Nie dlatego, że są to przemyślenia głębokie, pełne wiary i duchowości, a dlatego, że są prawdziwe. Santiago de Compostela….czyli droga św. Jakuba. Każdy na tę drogę wybiera się inaczej. Mówi się, że najlepiej przejść ją samemu by zmierzyć się z samym sobą, z własnym strachem, smutkiem i radościami. Niektórzy idą już z progu własnego domu. Są też tacy co pokonują trasę rowerem, podobno można pokonać trasę na koniu. Ja wybieram się z przyjaciółką Anią- idziemy pieszo. Idziemy w sierpniu 2020r. w czasie covid-u. Lecimy z Katowic do Santander- miasta w północnej Hiszpanii.

Nasz plan jest ograniczony czasem jaki mamy na przejście około 350 km. Mamy do dyspozycji tylko 13 dni ( na wędrówkę) Do Santander przylatujemy na godz. 20:05. Po dotarciu do hostelu ( Santander Central Hostel- 60 Euro/ 2 osoby) zostawiamy rzeczy i idziemy zwiedzić miasto. Aby udowodnić, że przeszliśmy drogę do Santiago i otrzymać certyfikat musimy przedstawić specjalny paszport pielgrzyma, tzw. credencial , do którego wpisujemy swoje dane, a póżniej zbieramy pieczątki z trasy. Credencial kupujemy w miejscu rozpoczęcia pielgrzymki e kościele, w hostelu lub noclegowni dla pielgrzyma w albergue. My nasz kupujemy w hostelu za 3 Euro.

Paszport pielgrzyma

Dzień pierwszy Santander- Gijon- Avilles 26,11 km.

Rano pobudka o godz. 05:00. Szybki prysznic. Autobus do Gijon mamy o 06:30 z dworca PKS. Niestety kuchnia w naszym hostelu jest jeszcze zamknięta, więc bez śniadania i kawy na początek dnia, wyruszamy z plecakami na dworzec. Autobus (linii Alsa )przyjeżdża punktualnie. Bilety mamy już wcześniej zakupione jeszcze w Polsce za 70 zł /osobę. Rozsiadamy się wygodnie. Przed nami 3 i pół godziny jazdy. O godz. 10:00 jesteśmy na miejscu. Wysiadamy w centrum miasteczka. idziemy do Decathlon po turystyczna butlę gazową z palnikiem i menażkę do gotowania.(całość 35 euro). Rozpoczynamy swoja pieszą podróż do Santiago. Po drodze zatrzymujemy się na plaży. jest piękny słoneczny dzień. temperatura 25 stopni. Robimy sobie pyszną kawę i odpoczywamy korzystających z uroków tego pięknego miejsca.

Po krótkim odpoczynku żegnamy wybrzeże San Lorenzo i poruszając się po miejskim chodniku idziemy w stronę Aviles. Przed nami 25 km. Droga prowadzi nas przez miasto a szlak wyznacza nam symboliczna muszla umieszczona na płycie chodnikowej lub na słupkach przydrożnych. Muszla św. Jakuba- jest jednym z symboli pielgrzymujących do położonej w północno-zachodniej części Hiszpanii miejscowości Santiago de Compostella, w której znajduje się odkryty w dziewiątym wieku grób Jakuba Apostoła Większego.

Jej charakterystyczny kształt pochodzi od muszli występujących licznie na wybrzeżu Atlantyku przegrzebków, które chętnie zbierane przez pątników stanowiły pamiątkę i swego rodzaju dowód odbycia pielgrzymki do grobu tego świętego. Z czasem stając się symbolem pielgrzymek. Obecnie symbolem muszli oznacza się szlaki drogi św. Jakuba prowadzące do Santiago, a pielgrzymi ozdabiają nią swój strój. Muszla stanowi też drogowskaz umieszczany wraz z żółtą strzałką na szlaku pielgrzyma.

Idziemy cały czas wzdłuż głównej drogi. Mijamy tereny przemysłowe, widać, że większość jest nieczynna. W krajobraz wpleciony jest widok dużych fabrycznych kominów, torów kolejowych porośniętych trawą. Wchodzimy w tereny łąk i pięknych wysokich traw. U nas te trawy można spotkać w przydomowych ogródkach, tutaj rosną na nieużytkach.

Maszerujemy dzielnie, chociaż nasze tempo znacznie jest wolniejsze niż na początku drogi. Jest południe i upał trochę nas zwalnia. Nagrzany asfalt również oddaje nam swoja temperaturę. Robimy sobie postój na poboczu, w cieniu drzew. Wyciągamy z plecaków zapasy. Batoniki bakaliowe, owoce i inne obciążenia. których każda chce się pozbyć , bo lepiej je nieść w sobie niż na sobie, w plecaku:) A nasze plecaki ważą po 12 kg. Ramiona już trochę odczuwają ciężar naszych ” przydasiów” Chociaż cały pobyt zweryfikuje to co mamy zbędnego ze sobą.

Tuż przed Aviles natrafiamy na duży supermarket. Robimy w nim zakupy na kolację. Jeszcze nie wiemy gdzie spędzimy noc, chociaż nasz cel to albergue w Avilas . Albergue – rodzaj schroniska, hostelu, noclegowni przeznaczony dla pielgrzymów dróg św. Jakuba. Prowadzone są przez ośrodki katolickie (w tym zakonne, parafialne), miejskie, prywatne lub władze Galicji. Miejsca w pokojach zapewnione są dla osób posiadających credencial. W sali znajdują się zazwyczaj miejsca od kilku do kilkunastu osób, ale istnieją też alberge z salami na kilkaset osób. Ceny wahają się między 5 a 20 euro. Z uwagi na spore zapotrzebowanie powstało również sporo prywatnych alberge. Ich standard jest znacznie wyższy ale i cena odpowiednio wyższa. Od 15 do 30 euro. Do albergue docieramy o godz. 20:15. Przed budynkiem schroniska poznajemy rodzeństwo z Polski, które również pielgrzymuje do Santiago de Compostela. Okazuje się, że jest ono od 15 minut zamknięte. Pomimo próśb i argumentów w postaci zmęczenia i formy pielgrzymowania nie pozwolono nam tam zostać, nawet namiotu nie mogliśmy rozłożyć w obrębie tego schroniska. Poczułyśmy się rozczarowane. Idziemy do takiego miejsca, z nastawieniem duchowym, otwarte na dobro i dostrzeganie najmniejszych okruszków dobroci a tu ciach informacja….niema tu dla was miejsca…..I poczułyśmy się jak… no tak co wam ten scenariusz przypomina? Ale ok ta wyprawa ma dla mnie mieć aspekt duchowy a nie religijny. W rezultacie udaje nam się przenocować w hostelu Puente Azud (45 euro za 2 osoby) Korzystamy z łazienki. Szczęśliwe jak mało kiedy, gdy zmęczone ciało zanurzamy w wannie z ciepłą wodą. Po kolacji nie mamy już sił na zwiedzenie miasteczka, chociaż i tak sporą część zwiedziłyśmy w poszukiwaniu tego hostelu.

Dzień drugi Aviles – El Pito 34,41 km

Rano budzi mnie dżwięk budzika. Robię musli i czarną kawę dla siebie i Ani. Jedząc śniadanie wspominamy dzień wczorajszy i robimy plan na wschodzący nowy dzień. Mimo, że jest koniec sierpnia to o godz. 07:00 jest jeszcze ciemno na dworze. Pakujemy nasze plecaki zostawiając niepotrzebnie zabrane kosmetyki z domu, po to by zmniejszyć ciężar naszego bagażu. Wychodząc z hostelu kierujemy się w stronę starówki. Przemierzamy wybrukowane uliczki podziwiając przepiękną starówkę oraz rynek z uroczymi kamieniczkami.

Wychodząc z miasteczka odwiedzamy kościół oo. Franciszkanów. W środku spotykamy zakonnika Franciszkanina, który pyta czy jestesmy w drodze do Santiago i podbija nam pieczątką nasze paszporty pielgrzyma. W zadumie spędzamy tam chwilę i czując wsparcie z góry wyruszamy w kolejny etap naszej drogi.

Dzisiaj mamy przed sobą w planach 30 kilometrów. Bolą mnie palce u stóp, plastry pokryły większą ich część ale stawiając kolejny krok zapominam o bólu i z radością pokonuję każdy kilometr. Idziemy wzdłuż drogi asfaltowej, która pnie się ostro pod górę, wyprowadzając nas z miasta. Potem trasa przebiega sinusoidalnie, to w górę , to w dół. W pewnym momencie przy wchodzeniu pod kolejna górkę, w małej mieścinie szlak się rozdziela i można pójść w lewo lub w prawo. My wybieramy drogę w prawo do miasteczka położonego nad oceanem o nazwie Salinas. Mamy ochotę wypić kawę na plaży i odpocząć chwilę. Miasteczko jest trochę z boku naszej trasy ale nie szkodzi….. chęć wypicia kawy w takich okolicznościach wygrywa. Niebo jest trochę zachmurzone i jest dosyć wietrznie. Po dotarciu na plażę okazuje się, że jest ona chyba ulubionym miejscem dla surferów, bo jest ich tutaj sporo i korzystają z uroków i fal oceanu. My oczywiście odpalamy naszą kuchenkę i zaparzamy sobie kawę.

Wchłaniamy nadmorski klimat i wracamy na szlak. Po wyjściu z Salinas droga wiedzie prawie pionowo w górę, a po osiągnięciu szczytu napotykamy albergue San Martin de Laspra połączone z miejscowym kościołem. Nie zatrzymujemy się tam, bo wiemy, ze nadrobiłyśmy sporo drogi a do celu jeszcze daleko. Przed nami trudny odcinek drogi, który prawie cały czas biegnie pod górę. Idziemy w milczeniu, czasami rozglądając się i podziwiając niesamowite widoki, które z góry zapierają dech w piersiach. Do godz. 12:00 niebo jest przykryte chmurami i trochę pomaga nam to w pokonywaniu drogi. Póżniej wychodzi słońce, my w tym czasie wchodzimy na kamienistą drogę , ścieżkę , która prowadzi przez las. Ścieżka jest dość dobrze oznakowana. Po kilku kolejnych kilometrach zatrzymujemy się na poboczu małego zagajnika by dać odpocząć nogą i plecom. Ściągamy buty, masujemy stopy, doklejam kolejne plastry. Odciski na stopach nie pozwalają zapomnieć po co tu jesteśmy, jak długa droga za nami i przed nami. Ania zostawia swój polar, który wydaje jej się ,że jest niepotrzebnym balastem. Mijają nas pielgrzymi na rowerach, pozdrawiamy się słowami Buen Camino czyli Dobrej drogi!

Tak trudno nam się idzie. Każda ma swoje trudne chwilę, ale wspieramy się nawzajem. Wychodzimy z zalesionego terenu. Wchodzimy do małego miasteczka. Niestety droga do niego prowadzi pod górę. Najpierw do pokonania mamy betonowe podejście a póżniej droga również prowadzi pod górę ale już wśród malowniczych domków. Z góry widać rzekę Nalon, zmierzającą do oceanu. A nad nią długi most, który mamy do pokonania, by przedostać się do miasteczka. Droga się dłuży. Docieramy do albergue w Muros de Nalon. Jesteśmy głodne. Niestety nie ma tam nic do jedzenia. Jest tylko spory wybór napoi. Idziemy dalej. W odległości pół kilometra trafiamy na knajpę gdzie zamawiamy ciepły posiłek. Obsługa tego miejsca jest bardzo ostrożna w kontakcie z nami, czujemy ich strach związany z pandemią. Jemy, płacimy i szybko opuszczamy to miejsce. Jest już póżna pora, więc zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Wiemy, ze do kolejnego miasteczka jest ok 14 km. Odległość nie do pokonania na dzień dzisiejszy przez nas, mając w nogach już około 30 km. Idziemy więc kolejne 5 km i udaje nam się trafić na kemping, gdzie możemy rozbić namiot. Płacimy 19 euro za 2 osoby i czeka na nas niesamowita niespodzianka. Otóż na tym kempingu mamy do dyspozycji basen. Rozkładamy szybciutko namiot, wskakujemy w stroje kąpielowe i już wskakujemy do basenu. Cóż to za niesamowite uczucie móc rozlużnić mięsnie w tym cudownym basenie z cieplutką od słońca wodą. Uśmiech nie schodził nam z twarzy i cieszyliśmy się jak małe dziewczynki.

Nie należy tracić momentu na bycie szczęśliwym

Dzień trzeci El Pito- Cadavedo 37,28 km

Rano budzi mnie śpiew ptaków. Jestem szczęśliwa. To dopiero trzy dni , a jakoś odeszły zmartwienia, problemy. Nie żebym była ponurakiem , ale czasami człowiek sam sobie szuka problemów. Od trzech dni nie pomyślałam o pracy, pieniądzach, zmartwieniach. Co za ulga! Kiedy jesteś w drodze, to sama sytuacja zmusza cię, żebyś po prostu żyła chwilą i skupiła się na bieżącym dniu; gdzie spać, co zjeść, jak przeżyć dobrze dzień, by czegoś nie przeoczyć. Dzień zaczynamy od nieśpiesznie wypitej kawy i małego śniadania ( tradycyjnie u mnie musli ) Powoli składamy namiot i wszystkie swoje rzeczy upychamy do plecaka i żegnamy się z tym magicznym miejscem, który sprawił nam tak piękną niespodziankę po drodze. Przed nami dzisiaj dystans do pokonania to 30 km. Idziemy do Cadavero. Po wyjściu z miasteczka idziemy szosą do Villamar. Pokonujemy wzniesienia ,by znowu zejść w dół i tak przez dłuższy odcinek drogi. Ciężki odcinek drogi rekompensują nam widoki. W dole widzimy zatoczki z piaszczystymi plażami, piękne nadmorskie miasteczko.

Na szlaku mijamy kilka pięknych mostów przechodzących nad drogą krajową. Są to nowe mosty ale również trafiamy na stare kolejowe mosty, które wtapiają się w krajobraz naszej drogi.

Po około 3 godz. dochodzimy do miasteczka Soto de Luna. Odpoczywamy chwilę w otwartym, pustym albergue. Napełniamy butelki wodą, zjadamy kanapki i ruszamy dalej. W miasteczku udaje nam się zakupić symbol pielgrzyma- muszlę, którą umieszczamy z tył plecaka. Kupujemy również kartki pocztowe i znaczki by wysłać do domu z drogi. Wracamy na szlak. Droga prowadzi na początku przez krajową drogę by póżniej skręcić w las. Leśna droga wznosi się coraz wyżej. Na dnie wąwozu przechodzimy przez strumyki i forsujemy błotniste fragmenty szlaku. Wychodzimy po jakimś czasie ponownie na wzniesienie, by oczywiście ponownie zejść w dół. Istna parabola wzniesień i spadków terenu. Przyznam szczerze, ze oznakowanie tej trasy nie jest jednoznaczne. Czasami wybieramy drogę, bo tak czujemy, co skutkuję nadrobieniem jej. Zbliża się południe słońce ogrzewa nas. Z czasem im wyżej wchodzimy to słońce pali już tak, że szukamy schronienia, niestety wzgórze pokryte jest tylko niskim drzewostanem. Zaczyna nam brakować już nie tylko wody ale i sił. Zaczynamy być głodne. Mamy dylemat czy użyć naszej wody- mamy wspólnie ok pół litra- do zagotowania i zalania posiłku liofilizowanego, czy zostawić wodę na dalszą trasę, a nie wiemy ile jeszcze drogi na tym etapie przed nami. Wygrywa głód. Robimy przerwę na posiłek

Odpoczywamy dłuższą chwilę by nabrać siłę na dalszą wędrówkę. Ruszamy dalej. Jest bardzo, bardzo gorąco. Piach a czasami kamienie pod butami nie ułatwiają pokonywanie dystansu. Brak wody doskwiera nam bardzo. Idziemy w milczeniu, licząc, że trafimy na jakieś żródło wody. Wszak obecność aniołów na tej drodze do Santiago czujemy cały czas….. Po pół godzinie trafiamy na gospodarstwo usytułowane tutaj wysoko w górze. Uśmiech pojawia się nam obu na twarzach. Rozglądamy sie za gospodarzami ale nikogo nie ma. Z uchylonego okna słychać muzykę. Pukamy ostrożnie do drzwi. Otwiera nam duży mężczyzna. Mierzy nas przenikliwie wzrokiem, bez wyrazów sympatii. My z uśmiechem witamy się z Panem i wskazując na puste butelki prosimy- „water” Mężczyzna z grymasem na twarzy mówi do nas, że nie water tylko aqua….Niech będzie jak chcesz myślę sobie z nieschodzącym uśmiechem na twarzy i czekam na Jego powrót z domu. Wraca z połową wody w butelce i rzuca nam, chyba bojąc się kontaktu z nami- wszak jest covid. Dziękujemy z wdzięcznością za wodę i odchodząc kawałek od gospodarstwa rozlewamy ostrożnie między sobą tę ograniczoną ilość wody, pilnując by nie uronić kropli na ziemię. Ta sytuacja pokazała mi, jak mało mam w sobie wdzięczności na co dzień, jak nie doceniam tak wielu rzeczy, które wydają mi się oczywiste a takie nie są , bo wystarczy oddalić się od własnego domu a już zaczynamy odczuwać pewne braki, niedogodności. Brak dostatecznej ilości wody pokazał to tutaj tak bardzo, ze postanowiłam zmienić swoje nastawienie i wartości……oby tylko nie zapomnieć o tym w domu! Do gospodarstwa gdzie otrzymałyśmy wodę dochodzi utwardzona droga. Idziemy nią. W oddali widzimy linię oceanu, która wyznacza nam cel, kierunek. Jest tak pięknie, że co chwilę zatrzymujemy się i podziwiamy z zapartym tchem okolicę.

Widok na ocean rekompensuję nam niedostatek spowodowany brakiem wody i upałem. Bola nas nogi, szczególnie uda i oczywiście stopy, które pokryte są niezliczoną ilością odcisków i otarć. Ale to tylko efekt uboczny tej drogi. Drogi, którą wybrałyśmy same, o której marzyłyśmy już od kilku miesięcy. Przyroda w północnej części kraju jest piękna, dzika i niezmieniona. Przeplatające się górskie i morskie krajobrazy robią na nas niesamowite wrażenie. Schodzimy z gór i docieramy do miejscowości Ballotta. Nie mamy już od dłuższego czasu wody, więc szukamy miejsca gdzie możemy uzupełnić płyny. Przy skrzyżowaniu małego miasteczka trafiamy na czynna małą lokalna knajpkę z hostelem. W środku jest sporo miejscowych, którzy bacznie się nam przyglądają. Witamy wszystkich ciepłym, szczerym uśmiechem i powitaniem Hola- tzn. cześć , witaj. Za barem stoi uśmiechnięta barmanka i zamawiamy zimne napoje do picia, zapiekankę z rybą ( wyglądała jak drożdżówka) i Ania bułkę z kotletem. Ładujemy telefony, piszemy notatki z bieżącego dnia. Odpoczywamy. Zbliża się wieczór, więc po godzinie odpoczynku decydujemy się iść dalej. Przed nami około 8 km. Nie wiemy gdzie będziemy spać. Co „Wszechu” ( tak nazywam kogoś, kto pomaga mi czasami w trudnych chwilach, decyzjach) ma dla nas dzisiaj przygotowane. Bierzemy w tej drodze wszystko z pokorą. Dobre i czasami trochę niezrozumiałe dla nas rzeczy i wydarzenia. To nie znaczy, że czasami się nie wkurzamy, że czasami mamy dosyć, ale to wszystko jest częścią tej drogi, naszej drogi. Gdy pokonujemy odliczone 8 km. okazuje się, ze dwie albergue są nieczynne. Nie jest to dla nas komfortowa sytuacja bo na niebie pojawiły się ciężkie chmury zwiastujące deszcz. Ponadto jesteśmy już zmęczone po pokonaniu 37 km Na szczęście trafiamy na czynny kemping. Udaje nam się tam rozłożyć namiot ( 18 euro), skorzystać z ciepłego prysznica i odpocząć. A teraz już chcemy spać, zapomnieć o bólu nóg, bólu ramion, które niosą ciężar naszego ekwipunku. Krople deszczu rytmicznie uderzają o tropik…kap…kap…. a my utulone tą kołysanką zasypiamy zmęczone lecz szczęśliwe, bo w tej drodze mimo, że trudna jest jakaś magia.

Dzień czwarty Cadavedo- Otur 28, 92 km

Wstaje wcześnie, ale tak się budzę. Jest 05:35. Odpalam butlę z gazem, a płomień rozświetla mi małą przestrzeń i pozwala zrobić śniadanie dla mnie i mojej przyjaciółki. Budzę Anie i po śniadaniu zbieramy się cichutko i wychodzimy w mglisty poranek. Żegna nas cisza i uśpione jeszcze miasteczko kempingowe. Nad nami królują deszczowe chmury, które czasami wyglądają złowrogo. Dzień jakoś nie może się obudzić. My też. Ruszamy rozmawiając leniwie. Ożywiamy się dopiero po kilku kilometrach gdy wchodzimy do sosnowego lasku. Przy drodze zauważamy muszlę i żółtą strzałkę, które wyznaczają nam szlak. Słońce też wychodzi nam na przeciw.

Nasz cel na dzisiaj to przejść przez Loarkę i dotrzeć docelowo gdzieś, gdzie będziemy mogły się wykapać w ciepłej wodzie i wyspać na łóżku. W tym czwartym dniu słońce świeci na przemian z padającym deszczem. Idziemy wzdłuż drogi asfaltowej. Po drodze gdy mijamy lokalna knajpkę zaczyna mocno padać deszcz. Uznajemy, ze to znak, aby się zatrzymać i cos zjeść. Ponieważ jesteśmy w rejonie Asturia chcemy spróbować jakąś regionalną potrawę.

Wychodząc z knajpki okazuje się, że deszcz mamy za sobą a my z pełnymi brzuchami wchodzimy do miasteczka. Skręcamy w prawo, kierując się w stronę portu. Przed nami jakieś 2 km. Zeszliśmy z trasy ale mam nadzieje, ze będzie warto. I nie była to zła decyzja. Widok na port i miasteczko okazał się niesamowity.

Luarka to naturalny port przy ujściu rzeki Negro. Miasto otaczają dwie góry o stromych zboczach, na których kaskadowo powstały jego dzielnice. To miasteczko morskie z urzekającymi widokami na port i ocean oraz licznymi zabytkami z XV wieku. Opodal latarni morskiej znajduje się kaplica de la Atalaya, nazywana również także la Virgen Blanca ( Najświętszej Białej Panienki)

Po wyjściu z portu idziemy przez miasteczko. Jest urocze. Wzdłuż staromiejskich uliczek wyłożonych kamieniem i brukiem wznoszą się wąskie kamieniczki. Sympatycy tej kameralnej atmosfery zapewne wpadną w zachwyt. Zachowujemy się jak ” chiński turysta” i umieszczamy swoje niezwykłe spostrzeżenia na fotografii. Jak dobrze, że zeszłyśmy z drogi by zwiedzić to piękne miasteczko.

Czas ruszyć dalej. Wychodząc z miasteczka musimy ponownie wspiąć się na wzgórze. Ten odcinek trasy pokonujemy powoli, zatrzymując się czasami. Nie wiem czy stopy mi urosły, czy obuwie się skurczyło ale mam pewien dyskomfort tak maszerując. Przysiadam na brzegu drogi i zauważam nowego towarzysza mojej drogi- ów towarzysz to całkiem spory bąbel. Staram się za pomocą igły namówić swojego bąbla do rezygnacji z mojego towarzystwa. Chyba się udało. Idziemy dalej. Asfaltowo-brukowane uliczki prowadzą nas w górę do kapliczki. Umieszczony na niej napis głosi, ze została zbudowana dla większej chwały Boga. Przystajemy u jej drzwi , podziwiając piękną panoramę miasta. Ruszamy dalej. Droga szybko przechodzi w ścieżkę. Zatem maszerujemy ścieżką wśród łąk, pól i ugorów. Potem już poboczem szosy, na szczęście mało uczęszczanej. Mijamy większe wioski i mniejsze, które rzadko składają się z więcej niż kilku zagród, często bronionych przez ujadające psy. Tutaj spotykamy dziwne budowle- kamienne lub drewniane domki na długich nogach. Te konstrukcje wzbudzają w nas zachwyt i zdziwienie: co to? Jak się okazało, nazywają się horreos i są to spichlerze. Służyły one wcześniej jako spichlerze owoców i zboża. Szczudła z leżącymi między nimi krążkami kamieni miały udaremniać zniszczenie zbiorów przez wygłodniałe szkodniki.

Jest już wieczór, choć bardziej wygląda to na póżne popołudnie. Słońce stoi jeszcze dość wysoko na niebie i pewnie będzie jasno jeszcze ze trzy godziny. Rozglądamy się za jakimś noclegiem. Na mapce mamy informację, ze jest tu albergue. Nie liczę, że będzie otwarte w tych czasach pandemii, ale nadzieja umiera ostatnia. Po dojściu do albergue i ta nadzieja umiera. Szukamy dalej. Idziemy do hotelu przy którym mieści się restauracja. Pan z restauracji odsyła nas do recepcji hotelu. W hotelu czujemy, że nikt nie chce byśmy tam zostały. Idziemy dalej. Stopy mnie palą niemiłosiernie, chyba ów bąbel znowu się przypomina. Łzy z bólu napływają do oczu. Dam radę! Przekonuje sama siebie spoglądając desperacko w telefon, gdzie Mapa pokazuje, że za 1,5 km mamy kemping. Powoli idziemy w wyznaczonym kierunku. Po drodze zbieramy niedojrzałe brzoskwinie by chociaż trochę oszukać głód. Jest ciężko. W końcu docieramy na miejsce. Kemping wygląda nie za ciekawie. W dodatku brzydko pachnie, końskimi odchodami. Decydujemy się zapytać o nocleg, ponieważ nie mamy siły iść dalej a niebo znowu zaczyna przybierać barwę deszczowych chmur. Pan – nadzorca kempingu nie zgadza się wynająć nam domku, mimo, ze stoją puste. Tłumaczy się koronawirusem. Wyraża zgodę na rozbicie własnego namiotu. Nasze dowody osobiste dokładnie dezynfekuję, dezynfekuję również blat na którym kładę pieniądze i portfel. Chyba po raz pierwszy od momentu noszenia maseczki cieszę się, że ją mam. Smród jest niesamowity. Jesteśmy zdesperowane. W tych okolicznościach postanawiamy kupić sobie wino, by odreagować. I tu ponownie czeka nas niespodzianka. Pan nadzorca sprzedaje nam butelkę zwykłego wina za 45 euro. (Za wino 200 zł) Cóż za człowiek? Ale ok w życiu tak jak i na tej drodze spotykamy różnych ludzi. Co i jak ma nam to pokazać to tylko zależy od nas jakie wnioski wyciągniemy z tej drogi, jak to zinterpretujemy. Rozkładamy namiot i idziemy nad morze. Szum morza i jego otchłań uspokaja nasze myśli i każe cieszyć się chwilą.

Dzień piąty Otum- La Caridad 21,08 km

Rano w deszczu robię kawę. Odpalam pod kurtką butlę i wsypuje delikatnie kawę do kubków by nie napadał do nich deszcz. Na samą myśl o wyjściu z namiotu i wędrówce w tych warunkach przechodzi przeze mnie dreszcz. Ale i to udaje się przetrwać i może z mniejszym optymizmem, z małym zapałem nakładamy nasze peleryny przeciwdeszczowe i opuszczamy bardzo chętnie to miejsce. Kiedyś ktoś powiedział Deszcz pada po to abyś umiał dostrzec słońce! Fajnie, że możemy włożyć nasze peleryny, bo to oznacza, że nie były niepotrzebnie wzięte.

Po drodze zatrzymujemy się na pyszne ciasteczko i kawę( za 2 euro)

Idziemy dzisiaj wzdłuż drogi krajowej. W lesie jest mokro i nie chcemy przemoczyć butów. Mijamy pola uprawne. Rolnicy uprawiają ziemniaki, pomidory i kukurydzę, która o tej porze jest bardzo słodka.

Camino. Dla jednych jest to religia, dla innych sport, wyzwanie, przygoda, poszukiwanie siebie poprzez odnależienie spokoju umysłu i przemyślenia. Na drodze nie ma ducha współzawodnictwa, zdobywania, wykorzystywania. Ludzie są dla siebie przyjażni, pomagają sobie, wspierają się. Pozdrawiamy mijających nas pielgrzymów uśmiechem, dobrym słowem. Większość z nas podjęła się tej drogi po to, żeby się zatrzymać, pomyśleć, przeżyć coś niezwykłego, znależć coś co kiedyś w biegu porzuciliśmy. Idąc mruczę piosenki po cichu. Ania trzyma się z tyłu. Zrównuje się ze mną, gdy kończę. Słońce grzeje łydki, kark i układa pod stopami nasze cienie. Gonimy je bezskuteczne acz bezustannie. Dobrze się idzie z Anią. Pozornie niespiesznie, równym drobnym krokiem, za to niezwykle wydajnie i niemęcząco: z małą ilością zwykle króciutkich postojów. Każda z nas nadaje tempo w swoim czasie.

W La Caridad jesteśmy już póżnym popołudniem.

Po drodze znajdujemy albergue – jest otwarte. Wchodzimy do środka Jest tu czysto i bardzo schludnie. Spotykamy poznanych po drodze Anglików. Pytamy o wolne łóżka a oni wskazują nam 4 łóżka, piętrowe. Zajmujemy dwa z nich. Na stole widzimy kartkę z nr. telefonu do właściciela alberge. Trochę po polsku, trochę po angielsku umawiamy się z właścicielem, że tutaj przyjedzie. W oczekiwaniu na gospodarza idę pod prysznic. W tym czasie przychodzi inny pielgrzym John. Wita się z Anią i pyta How are you? Ania myśląc, że to właściciel odpowiada – two person ! Pielgrzym się dziwnie patrzy i uśmiecha do Ani. Zabawna sytuacja jak się nie zna języka. Wszyscy są na drodze przyjażnie nastawieni do siebie do świata, więc i ta sytuacja raczej nas rozbawiła, niż spowodowała jakiś dyskomfort. W rezultacie zostajemy w alberge. Dostajemy flizelinowe, jednorazowe prześcieradła. Póżniej idziemy kupić coś na kolacje, wracamy z bagietką, serem żółtym i oliwkami. Zjadamy ze smakiem, wyjątkowo smakują nam posiłki po takich pieszych wędrówkach całodziennych. Po kolacji idziemy wcześnie spać. Po nocach spędzonych w namiocie marzyło nam się łóżko., miękkie, wygodne. Taka oczywista rzecz a tak niedoceniana przeze mnie na co dzień . Trzeba wyjść poza dom, wyjść ze swojej strefy komfortu by docenić to co ma się na wyciągnięcie dłoni. Niestety nocleg w jednym pokoju z dużą liczbą pielgrzymów nie daje komfortu. I pomimo zmęczenia mam problem z zaśnięciem. Każdy ma inne przyzwyczajenia, inny sposób spędzenia pory wieczorno- nocnej. Węgrzy wpadają na pomysł by w nocy rozmawiać na wideo czacie. Anglicy podgrzewają swoje posiłki w mikrofalówce kilkakrotnie. Sen przychodzi dopiero po kilku godzinach.

Dzień szósty La Caridad- Ribadeo 39,59 km

Wczesnym rankiem obudził mnie śpiew ptaków. Na zewnątrz panował kompletny mrok. Po lekkim śniadaniu ubrałyśmy się, zwinęłyśmy śpiwory i już o 06:30 wyruszyłyśmy na nasze Camino. Mimo wczesnej pory, było bardzo ciepło. Miasteczko jeszcze spało. Z naszego albergue wyszli również z nami Węgrzy. Gdzie nie gdzie w oknach świeciło się światło. Szkoda, że trudno jest zrobić zdjęcie jak jest ciemno, bo nic nie widać a przyszła do mnie taka myśl, że wkrótce zatrze się pamięci widok starych, kamiennych domów porośniętych bluszczem z malowniczymi okiennicami, brukowanych uliczek i średniowiecznych mostów przerzuconych przez rzekę. A gdyby to można było uchwycić na zdjęciach i powrócić pamięciom za jakiś czas……Piękny jest świt ze wstającymi mgłami nad dolinami.

Mimo, że noc wydawała się zbyt krótka jesteśmy wypoczęte. Przed nami około 22 km do Ribadreo. Z piosenką na ustach idziemy do przodu. „Oto jest dzień, oto jest dzień, który dał nam pan, który dał nam pan. Radujmy się, radujmy się i weselmy się nim…” Etap wyjątkowo monotonny jeżeli chodzi o ukształtowanie terenu. Nie pokonujemy dużych wzniesień, idziemy równo i szybko. Nie wiem czy to zasługa tego prostego odcinka, czy zasługa noclegu w łóżku, czy świadomość, że spełniamy swoje marzenie, ale mam wyjątkową radość w sobie i chyba Ani się też to udziela, bo idzie obok cały czas mrucząc słowa jakiejś piosenki i uśmiechając się. To jest piękny czas. Do Ribadeo pokonujemy odcinek 22 km szybciutko. Do miasta wchodzimy przez most Ria del Eo.

Most jest betonowo- metalowy a jego konstrukcja zawieszona jest z jednej strony w regionie Asturii a jej drugi koniec leży już w regionie Galicji, w którym to znajduje się Santiago de Compostella, do którego zmierzamy. W Ribadeo zjadamy posiłek jednogarnkowy z którego słynie region Asturii, ale wcześniej nie miałyśmy okazji go spróbować. Jest nim Fabada czyli bardzo treściwe danie z fasoli ze słoniną i kaszanką.

Fabada

Po sytym posiłku nabieramy ochotę aby iść dalej. Myślimy o Lorenzo, ale zobaczymy jak droga nas poprowadzi.

Po drodze mijamy śliczne, stare wioski. Domy noszą dziewiętnastowieczne daty. Przypominają wioski alpejskie. Jest ciepło. Plecy pod plecakiem mamy już mokre od potu. Dzisiejsza trasa jest znacznie łatwiejsza od wczorajszej, mimo że od jakiegoś czasu znowu zaczęło się podejście. Przed nami las, trochę cienia. Tu trochę siadamy na trawie. Siedzę sobie w lesie, na bieżąco uzupełniam notatki, by nic mi nie umknęło, by zapamiętać każdy moment, bo tak bardzo chce się zatrzymać każdą chwilę, zapach, dżwięk i ciszę. A okolice wokół są śliczne.

Dalej droga przebiega przez pola, pastwiska i lasy. W powietrzu roztaczały się zapachy rozmaitych ziół i roślin. Trasa była raczej wiejską drogą przez co mało uczęszczana. Po drodze mijałyśmy maleńkie wioski bez barów i sklepów. Tutaj wcale nie ma tak wiele okazji do jedzenia czy robienia zakupów. Nie wiem gdzie miejscowi ludzie zaopatrują się w rzeczy pierwszej potrzeby. Nie zbaczamy ze szlaku, bo plecaki ciążą i wbijają nas w ziemię. Idziemy bez przerwy, powoli ale do przodu. Zbliża się wieczór. Sprawdzamy na telefonie gdzie mamy najbliższe alberge. Przez chwilę nawet przeszła nam myśl, że zeszłyśmy z trasy i pobłądziłyśmy. Odpoczywamy na ławce gdzie jest graficznie pokazana na ziemi w betonowej płycie szlak do Camino. Tu też spotykamy poznanych w La Caridad w albergue Anglików ( dwóch młodych chłopaków) Wymieniamy się uprzejmościami i oni idą dalej, my jeszcze chwilę odpoczywamy. Oni idą do albergue oddalonego o 20 km. My nie damy radę tam dojść. Znajdujemy w telefonie oddalone o 10 km albergue, więc tam nasze kroki kierujemy. Droga nam się niemiłosiernie dłuży. Plecak na ramionach wydaje się być cięższy. Na prawej stronie mam jakiś obrzęk, ale zsuwając plecak w okolicę przedramion daję temu miejscu odpocząć. Bolą mnie dziwnie uda, nie wiedziałam, ze w tym miejscu mam jakieś mięśnie a może to już powięzi. To niesamowite jak kilometry uciekają powoli, droga staje się nie do pokonania. Mam kryzys. Chce mi się płakać z bezsilności. Ta droga to doświadczenie, to lekcja pokory….. Idąc zadaję sobie pytanie – po co ci to? Co ty tutaj robisz? Naprawdę to nie potrafię w tym momencie odpowiedzieć sobie na te pytania. Nie pamiętam, kiedy byłam tak zmęczona jak teraz. ” Bądż wola Twoja” powtarzam i zerkam czy za zakrętem nie pojawi się jakiś znak. Doga pnie się systematycznie w górę…..zaczynam zastanawiać się czy to moje małe grzeszki, czy te trudne chwile mają mi cos pokazać…..iśc , nie myśleć. Ale jak wyłączyć myślenie gdy głowa przejęła ból. Przechodzimy obok zaniedbanych gospodarstw. Jedno budzi przygnębiające wrażenie. Na podwórzu obok rozrzuconego obornika leży ogromny tułów krowy, tak tułów bo nie ma tam głowy ani kończyn. Widok przerażający. Zaczynam płakać z bezsilności i pomimo bólu nóg i pleców zaczynam biec, szybko, coraz szybciej aby uciec jak najdalej być od tego miejsca. Jesteśmy przerażone. Gdzie my jesteśmy. Do alberge z tego miejsca mamy 400 m, wcale nie chce tu zostać. Ale zmęczenie nie da mi iść dalej. Mijamy miejscowych, którzy zamykają domy i zagrody przed nami, bacznie nam się przyglądają. Alberge jest zamknięte i miejsce dookoła porośnięte trawą, widać okres świetności ma juz dawno za sobą. Do następnego mamy 6 km. Wiemy, że nie mamy już siły aby tam dotrzeć. Rozglądamy się wokół szukając miejsca gdzie by tu rozłożyć namiot. Okolica nie zachęca. Na rozdrożu wsi stoi przy drodze mały kościółek podchodzimy tam i nagle cud….. anioły czuwają nad nami. Otóż obok kościółka stoi nasz znajomy z albergue John z plecakiem na ramieniu. ( to ten od two preson…) Okazuje się, ze on również utknął w tym miejscu i, że zostaje przy kościółku bo tam jest dostęp do wody i miejsce, dla nas też. Rozbijamy sie więc w tle słyszymy ujadanie psów i ryk krów. Scenariusz jak z mrocznego filmu. Pomimo zmęczenia nie potrafimy zasnąć. Ból nóg, ramion i kręgosłupa doskwiera nam bardzo. Oprócz obolałego ciała, umysł szaleje i przywołuje niechciane obrazy. Ania też śpi niespokojnie. W nocy zrywa się z krzykiem, miała zły sen. Nad ranem budzi nas zimno, wyciągamy z plecaków wszystko co można na siebie włożyć i próbujemy wytrwać do świtu.

Dzień siódmy Gondan-Mondaneo 32,39 km

O jak długo wyczekiwałyśmy na ten poranek, aż promienie słoneczne ogrzeją nas swym ciepłem. Jest 6 stopni. Z przyjemnością pijemy gorącą kawę i jemy ciepłe musli na śniadanie. Świt nie wygląda już tak przerażająco. Podczas trudności w drodze zaczynam zastanawiać się co będę robiła po powrocie. Co będę jadła, co będę piła. Zaczynam tęsknić za łóżkiem, za odpoczynkiem. Czasami chce być już w domu, ale przypominam sobie, że nie mogę się teraz wycofać. Przypominam sobie, że jeszcze długa droga przede mną. Muszę iść dalej. Mam swój cel. Podczas tej wyprawy zrozumiałam, że łatwiej jest radzić sobie z przeciwnościami kiedy mamy wyznaczony cel, kiedy wiemy dokąd zmierzamy. Składamy namiot. Żegnamy się z Johnem i ruszamy dalej. Cóż ten znajomy z jednego miejsca- John stanął wczoraj na naszej drodze jak Anioł, jeszcze nie wiemy o tym, że widzimy go po raz ostatni w życiu ale ufamy, że jeszcze niejednego Anioła na naszej drodze spotkamy. Przed nami droga do Lorenza około 9 km, a w dalszym etapie chcemy dojść do Mondaneo.

Od Ribadeo, podobnie jak i w całej Galicji, można napotkać słupki, na których podano dokładną odległość do Santiago. Po dojściu do Lorenze zachwycamy się starym kościołem jest to klasztor benedyktynów Del Salvador założony w X wieku. Po wielu przebudowach obecna sylwetka świątyni ma przepiękną fasadę barokową. Odpoczywamy przy kawie w ogródku jednej z kawiarni. Opuszczamy miasteczko, mając kościół za plecami i idziemy drogą pod górę. Droga jest najpierw kamienista, potem betonowa. Przechodzimy obok gospodarstw rolnych z polami pełnymi kukurydzy i fasoli. Podziwiamy spichlerze na palach. Mijamy pastwiska pełne krów z charakterystycznymi dzwonkami przy szyi, stada owiec i koni. Kontynuujemy wędrówkę leśnymi ścieżkami, które co pewien czas przechodzą w betonowe płyty.

Serwetkowy dom

W Mondaneo trafiamy do fajnej knajpki na lokalną zupę jarzynową z kawałkami ryby w środku oraz na pulpety w sosie pomidorowym. Kelnerka jest bardzo uprzejma, nie odczuwamy tu strachu przed pandemią. Zamawiamy sobie nocleg w albergue prywatnym, nie chcemy by powtórzyła się nam historia z wczorajszego wieczoru. Do celu zostało nam 15 km. Przed nami bezkresne pola i winnice, czerwona ziemia pod stopami i droga… Nasze Camino. Gdzieś po drodze zatrzymujemy się na chwilę by zdjąć buty i skarpety i pozwolić odpocząć stopom. Do albergue w Abadin dochodzimy gdy już nastał zmierzch. Jest tutaj bardzo czysto. Część kuchenna nie czynna z wiadomych powodów ale my mamy swoją kuchenkę z gazem więc zaparzamy herbatę i zjadamy kanapki z produktów zakupionych obok w sklepie. To jest prywatne schronisko( cena 36 euro/ 2 osoby)

Dzień ósmy Abadin – Vilalbla 36,98 km

Jesteśmy na półmetku naszej wędrówki. Za nami już większy odcinek trasy. Rano budzimy się wypoczęte i z zapałem do dalszej drogi. Oczywiście stopy bolą i pęcherze pieką , ale te odczucia wpisałyśmy już w scenerię tej drogi. Wyruszamy, kiedy jeszcze słońce się nie wynurzyło by obwieścić wszystkim, że mamy nowy dzien. Mijamy uśpione domy i gospodarstwa. Tylko czasami jakiś pies odprowadza nas swoim szczekaniem lub kogut nawołuje porannym pianiem kukuryku do wstawania. Dziwnie, kogut brzmi wszędzie tak samo? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Po drodze mijamy cmentarz z smukłymi grobowcami.

Cmentarz przy drodze do Vilalby

Droga jest znaną już nam sinusoidą: góra , dół, góra, dół. Idziemy wzdłuż drogi krajowej. Po kilku kilometrach zatrzymuję się policja i prosi byśmy wchodząc do miasta założyły maseczki ochronne, które nam wręczyli. W miasteczku przez neta szukamy polecanej regionalnej knajpki. zamawiamy tam ich specjały.

Zwiedzamy małe ale ładne miasteczko. Jest południe i wszyscy mieszkańcy pochowani są w swoich domach. Więc możemy bezkarnie pochodzić sobie po uliczkach, pięknych wybrukowanych i podziwiać okolicę.

Vlalba to miasteczko z ładna starówką, którą wyróżnia główna baszta dawnego zamku Condes Andrade. Obok znajduje się plac Santa Maria i kościół. Wychodząc z miasteczka kierujemy się w prawo na główną drogę. Towarzyszą nam piękne widoki. Tego dnia widzimy wiele olbrzymich, białych wiatraków.

Wiatraki nadają naszej wędrówce rytm

Dochodząc do Baamonde jest już wieczór, zegar pokazuje 19:30. Alberge jest w baraku, budynku w stylu loftowym. ( 16 euro/ 2 osoby) Jest tutaj już oprócz nas grupka młodzieży. Jesteśmy zmęczone i nie chce nam się wychodzić do sklepu. Zjadamy więc chrupkie pieczywo z paprykarzem i z hiszpańskimi oliwkami. Bierzemy prysznic i idziemy spać. Nasi młodzi współlokatorzy gawędzą na zewnątrz- nie przeszkadzając nam wcale. Jestem mile zaskoczona bo dwóch młodych pielgrzymów z Niemiec robi również notatki, tak jak my.

Dzień dziewiąty Vilalba- Sobrados 35,7 km

Rano po przebudzeniu schodzę ze swoimi rzeczami, by nie obudzić pozostałych pielgrzymów. Parzę kawę i robię kisiel z gorącego kubka, bo wczoraj nie miałyśmy już sił iść do sklepu. Ze schroniska wychodzimy jak wszyscy jeszcze śpią przed godz. 08:00. przez ogród, ponieważ drzwi wejściowe są jeszcze zamknięte. Opuszczamy senne miasteczko wchodząc na tereny pól.

Jesteśmy bez śniadania więc szukamy jakiegoś punktu gastronomicznego lub sklepu. Niestety droga prowadzi nas przez piękne obszary pełne wrzosowisk, lasów i pól z kukurydzą. Nawet jak mijamy jakieś wioski, nie ma tam żadnego sklepu. Postanawiamy po około 10 km zrobić postój w małym parku, gdzie jest hydrant z wodą.

Kolejny etap naszej drogi jest wyjątkowo piękny. Ulegamy złudzeniu przebywania na pustyni skalnej, w zupełnie innym wymiarze. Stąpamy po głazach, rozrzuconych na trawiastych dywanach. Droga dalej zmienia się w kamienistą , bitą drogę, jest przyjemna i bardzo malownicza. Często napotykamy małe stosy lub jakieś napisy ułożone przez wyprzedzających nas pielgrzymów. A idąc dalej spotykamy parę pszczelarzy, którzy w tych okolicznościach świetnie wpisują się w krajobraz tej przestrzeni.

Pokonując leśnymi ścieżkami kolejny odcinek wchodzimy na drogę asfaltową. Stopy pieką nas bardzo. Twarda nawiechchnia nie ułatwia pokonywania drogi. Po długim, dość męczącym marszu asfaltem wchodzimy na kamienny most, z którego po prawej stronie widać piękne jeziorko Lagoa Sobrado. Przed nami jeszcze około 2 kilometry. Za kolejnym wzniesieniem wyłania się Sobrado Dos Monxes położone w rozległej dolinie. Wieża kościoła góruje nad miastem. Chciałyśmy przenocować w schronisku przy klasztorze cystersów, niestety było nieczynne. Udało nam się znależć nocleg w innym schronisku. Jest pełne innych pielgrzymów z otwartą kuchnią, z łazienkami. Są tutaj również pralki, ale nie korzystamy , ponieważ nie wyschnie nam nic do jutra rana. Idziemy do sklepu, po wczorajszym doświadczeniu, że rano trudno coś kupić do jedzenia. Robimy sobie kolacje, zwiedzamy miasteczko i idziemy odpczywać przed jutrzejszym pielgrzymowaniem.

Sabrados dos Monxes według niektórych żródeł wywodzi się z łacińskiego słowa, które oznacza” szczyt domu zrobionego z dębu korkowego”. Historia klasztoru sięga aż do 952 r. Przez kolejne wieki cystersi powracali i opuszczali mury klasztoru. Obecnie klasztor jest nieczynny a w jego krużgankach mieści się alberge prowadzone przez cystersów.

Dzień dziesiąty Sabrado dos Monxes- Arzua 19,2 km

Dzisiejszy dzień zaczął się pięknie. Jeszcze przed świtem zjadłyśmy bagietkę z serem popijając kawą. Wyszłyśmy jako jedne z ostatnich mimo że dochodziła już 07:30. Nigdy tak późno nie zdarzyło nam się wyjść ze schroniska. To wszystko przez tę świadomość, że do Santiago zostało nam niewiele kilometrów do pokonania. . A może przyczyną było zmęczenie? Wkrótce wyszło słoneczko, niebo błękitniało, było cudownie. Szłyśmy polnymi drogami wśród ściernisk. Pola z fasolą nie wiadomo kiedy skończyły się. Mam wrażenie, że mijane tu miasteczka są uboższe, bardziej zaniedbane, więcej jest rozwalających się domów. Mimo że słoneczko świeciło i było południe, szłyśmy równym krokiem podśpiewując sobie piosenki. Zwykle między 13.00 a 14.00 z trudem pokonuje się każdy kilometr ze względu na upał. Dzisiaj o tej porze jest 30 stopni. Na szczęście dochodzimy do miejscowości Arzua. Mamy tutaj zarezerwowany nocleg w hostelu „Pensjon Frode” ( 42 euro/ 2 osoby). Od poczatku naszej pielgrzymki mamy całe popołudnie dla siebie, nie musząc nigdzie się śpieszyć. Zostawiamy wszystkie rzeczy, bierzemy prysznic i idziemy pozwiedzać miasteczko i coś zjeść.

Takie popołudnie było nam potrzebne. Odpoczełyśmy i nacieszyłyśmy się atmosferą okolicy. Łatwiej nam po takim dniu będzie jutro wyruszyć dalej w drogę. W nocy usnęłam szybciutko, a cisza i wygodne łóżko pozwoliły spać do rana.

Dzień jedenasty Arzua-Monte do Goza 32,4 km

Droga z Aruza prowadzi kamienistą drogą przez las. Jest to wyjątkowo bajkowa droga. I nie wiem, czy ta świadomość, że blisko mamy do celu, czy sen w ciszy , w wygodnym łóżku ale czujemy z Anią niesamowity przypływ energii. Idziemy przez wąwozy, przez lasy eukaliptusowe.

Dzisiaj idziemy do miejscowości Monte do Goza czyli góra radości. To miejsce z którego po raz pierwszy widać trzy wieże Santiago de Compostela. Po drodze mijamy dużo małych osad. Na trasie spotykamy co raz większą liczbę pielgrzymów. Tutaj na tym odcinku zbiegaja się trzy szlaki Camino: portugalski, hiszpański i north czyli nasz, tym co idziemy. Każdy z pielgrzymów pozdrawia sie okrzykiem „Buen Camino”. Jest tutaj już bardziej komercyjnie. Więcej knajpek, przydrożnych barów, straganiarzy z pamiątkami i reklamy z albergue. Dochodzi południe. Słońce przygrzewa coraz mocniej. Postanawiamy przeczekać ten upał i wstępujemy na obiad do przydrożnej knajpki.

Jak to po posiłku przydałby sie odpoczynek, my idziemy dalej. Dochodzimy do małej miejscowości Lavacolla, znajduje się tutaj małe żródełko przy kościele, gdzie napełniamy butelki. Następnie przechodzimy przez kładkę i idziemy stromym podejściem, a potem długo monotonną drogą asfaltową przez wioski. To ostatnie 6 km do wzgórza. Na miejsce dochodzimy gdy już słońce skryło się za horyzont. Niestety albergue jedno, drugie jest zamknięte a w miejscu jednego z nich powstał hotel ” Benvido” Dostajemy tam pokoik z łazienka za 31 euro/ 2 osoby.

Pielgrzymuję… rozsądek zostawiłam w domu. Dojdę czy nie dojdę? Teraz liczy się tylko droga do Ciebie

Dzień dwunasty Monte do Gozo- Santiago de Compostela 6 km

Rano wstajemy przed godz. 06:00 to jest nasz dzień, na dzień który czekałyśmy. Nieśpiesznie jemy śniadanie, delektujemy się kawą. Nie myślałam jak będzie wyglądał ten dzień, jak chciałabym, żeby on wyglądał. Chce chłonąć każdą chwilę minutę po minucie. Ciekawym doświadczeniem był ten ostatni dzień camino – dzień, kiedy dochodzimy do Santiago. Z jednej strony chcemy tam dotrzeć, czujemy ekscytację w związku z dojściem do celu, a z drugiej strony… tak ciężko nam wędrówkę zakończyć, chcemy, by jeszcze trwała. Ostatni dzień był dniem, kiedy szło nam się wspaniale. Nic nas nie bolało, czułyśmy się takie lekkie, czułyśmy, że mogłybyśmy iść jeszcze wiele dni… Cieszyłyśmy się z dojścia do Santiago, ale też chciałyśmy iść jeszcze dłużej… Dziwna mieszanka najróżniejszych emocji.

Do Santiago wchodzimy bardzo wczesną porą, jest sobota. Miasto otulone jeszcze sennością budzi się nieśpiesznie. Swoje kroki kierujemy do wynajętego na dwie noce hotelu w centrum tego miejsca. Chcemy zostawić rzeczy, wykąpać się i wejść pod katedrę bez obciążenia. Jest godz. 10:00. Zjawiamy się wcześniej, niż była godz. zameldowania, ale pani wpuszcza nas do pokoju, załatwiamy formalności, pijemy białą kawę i idziemy do katedry.

Na ulicach Santiago niewielki ruch. Idziemy wybrukowanymi uliczkami wzdłuż przepięknych kamieniczek. Mijamy sporo punktów gastronomicznych, sklepów z pamiątkami. Wchodzimy na plac Plaza del Obradorio. Jest to ogromny plac przed katedrą św. Jakuba. Niestety fasada jest zakryta, ponieważ budowla jest w trakcie remontu. Robimy zdjęcia tego miejsca a w trakcie jak robimy te zdjęcia wychodzi słońce. Kolejny znak od naszego anioła. Wchodzimy z drugiej strony do katedry i udajemy się do krypty z IX wieku, gdzie mieści się srebrna urna wykonana w 1886 r, gdzie znajdują się kości Santiago i jego dwóch uczniów: św. Teodora oraz św. Anastazego. Nazwa Santiago odnosi się do Jakuba Wielkiego( Sant Iago znaczy świety Jakub).

Po wyjściu z katedry udajemy się po Compostellę czyli certyfikat ukończenia trasy ( Aby go otrzymać trzeba udokumentować przejście 100 km pieszo) Miejsce gdzie wydają te certyfikaty często się zmienia i można podpytać w samej katedrze kogoś z obsługi. Nie jest to cel sam w sobie ale my chcemy tę pamiątkę przebycia naszej trasy i jesteśmy z tego certyfikatu bardzo dumne.

Dzień trzynasty Santiago de Compostella – Fisterra

Niektórzy pielgrzymi Camino de Santiago wydłużali swoją wędrówkę do grobu świętego Jakuba, aż po finis terrae – kraniec ziemi. Docierając na Półwysep Finisterre. Ten odcinek drogi chcąc pokonać go pieszo zajmuje od 3 do 4 dni. My niestety nie mamy tylu dni, więc postanawiamy pojechać tam autobusem . Kupujemy bilet ( 19 euro w obie strony/ osobę) i na godz. 09:00 udajemy się pokonując 3 km pieszo na przystanek. Ale przyjrzyjmy się temu miejscu, po co tam pielgrzymi przybywają? Otóż Fisterra to niewielkie miasteczko w połnocno-zachodniej Hiszpanii, położone na półwyspie o takiej samej nazwie. Kiedyś to miejsce uważane było za najdalej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy (Cabo Fisterra)I to właśnie tutaj kończyła się słynna Droga św. Jakuba (szlak pielgrzymkowy do katedry w Santiago de Compostela). Miejsce to określane bywało także często mianem Krańca Ziemi (finis terrae). Tradycja kończenia pielgrzymki właściwie pozostała do dnia dzisiejszego w tym miejscu. Jednak tylko niewielu pątników decyduje się na dalszą wędrówkę poza Santiago de Compostela. Na okolicznej plaży zawsze palono zużyte w trakcie kilku tygodniowej pielgrzymce buty i części garderoby. Kąpano się w oceanie jako symboliczne oczyszczenie a z plazy zabierano muszlę na dowód, że tutaj byli. Dziś na pamiątkę tamtych czasów na skale nad brzegiem oceany stoi symboliczna niewielka rzeźba przedstawiająca But Pielgrzyma. W miasteczku znajduje się także kilka cennych zabytkowych budowli. Najciekawsze z nich to m in. XII wieczny kościół Iglesia de Nosa Señora das Areas, oraz zbudowana w 1853 roku latarnia morska. Wracając do naszej podróży do Fisterri. Na chwilę przed odjazdem autobusu, Ania przypomina sobie, ze nie wzięłyśmy naszych kamieni, które jako symbol trosk, zmartwień i niezałatwionych spraw niesiemy w plecaku z domu by zostawić na końcu świata. Na powrót do hotelu nie mamy już czasu. Aby jakoś poczuć, że nie wszystko stracone, wpadam na pomysł. W trakcie jazdy autobusem piszemy na kartce wszystkie swoje smutki, zmartwienia, podziękowania i to z czym tutaj szłyśmy. Gdy będziemy na miejscu spalimy te kartki z częścią naszej garderoby. Jeżeli chodzi o genezę tego kamienia to między pielgrzymującymi przekazuje się taką legendę, że zabierając z domu kamień jako symbol trosk i niezałatwionych, ciążących nam spraw powierzamy go św. Jakubowi zostawiając na końcu naszej drogi. Droga do Fisterri jest malownicza. Szkoda, ze zabrakło czasu by tam dojść na piechotę.

Wysiadając z autobusu po 3 godz. jazdy znajdujemy się przy małym porcie. Udajemy się wzdłuż drogi kierując się żółtymi strzałkami i muszlami. Do punktu 00 km mamy ok 3 km. Droga pnie się w górę wzdłuż wybrzeża. Na sam przylądek doszłyśmy w godzinkę . Mijałyśmy po drodze innych pielgrzymów, którzy z plecakami pokonywali ten odcinek drogi. Dochodząc do przylądka mijamy stary kamienny krzyż a na kolejnym etapie drogi słupek z oznaczeniem 00 km…. i tu jest ten kres drogi.

W drodze powrotnej idziemy na ustronną plażę i palimy nasze ” kamienie z kartki” i części garderoby

Ruszając dalej wchodzimy do oceanu by się wykąpać i symbolicznie pożegnać ze starym i rozpocząć nowy etap w nowym życiu. A na koniec zabrac muszlę jako świadectwo odbytej drogi.

Przejście Camino z pewnością było jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie zrobiłam. Mimo że nie było jakiś wielkich medytacji i nie zdążyłam przemyśleć również swojego życia, to czuję, że ta droga i tak dużo mi dała. Poczułam się też w jakiś dziwny sposób spełniona, mogąc zostawić tak ważne dla mnie intencje w Santiago i wierząc, że mogą się spełnić. A poza tym, poczułam, że mogę wszystko. Wiem, że do Santiago jeszcze wrócę, że Camino jeszcze przejdę. Kiedy? Nie wiem, ale wiem, że chcę na szlak jeszcze wrócić, że nie pożegnałam się jeszcze na dobre z Santiago.

Ja na Camino wybrałam się z przyjaciółką. Takie było od początku moje założenie: idę z Anią, chcę iść z kimś podobnym do siebie, z kimś z kim rozumiem się bez słów. Z Anią mogę nie rozmawiać miesiąc a póżniej spędzamy ze sobą cały tydzień lub dwa nie mogąc się nagadać.Fajnie mieć obok siebie kogoś takiego.

Na co możesz liczyć po Camino

  1. Spotkasz anioła…. i mogę ci obiecać, ze tak się stanie. Nawet jeśli nie jesteś osobą, która idzie tam z pobudek religijnych ( tak jak ja) to coś się wydarzy takiego, ze będziesz przekonana, ze nie jesteś tam sama, ktoś będzie przy tobie
  2. Zasmakujesz w codzienności- brzmi niewiarygodnie? Pewnie. To właśnie ta codzienność jakże odmienna od tej na co dzień wciągnie cię w swój niesamowity wymiar. Codzienne wczesne wstawanie, zmieniający się krajobraz w drodze, ta nieprzewidywalność oczaruje cię swoją autentycznością.
  3. Nauczysz się siebie. Poznasz granice, swojej wytrzymałości , swojego strachu i bólu. Nauczysz się cieszyć z takich prostych rzeczy, które potrafią zdumiewać.
  4. Zniesiesz więcej niż jesteś w stanie sobie to wyobrazić. Wędrówka z plecakiem kilkanaście kilometrów codziennie to co innego niż nawet chodzenie po górach. Przy takim wysiłku po prostu w pewnym momencie pojawia się ból. Odzywają się nadwyrężone plecy, ramiona i złamany palec. Odzywa się skręcona w podstawówce stopa, o której zdążyłaś już zapomnieć. Odzywa się ścięgno, które wczoraj lekko naciągnęłaś. Odezwie się całe Twoje ciało. I mimo, że ćwiczysz, mimo, że ruszasz się na co dzień to twoje ciało pokaże ci mięśnie o jakich nie miałaś pojęcia, że je masz. I każdy następny krok będzie wysiłkiem niemiłosiernym. A gdy nadejdzie nowy dzień wstaniesz rześka i pełna energii jak ktoś, kto ma swój cel, ma swoje marzenia.
  5. Poczujesz jedność z tymi co byli tam razem z Tobą i przed tobą. Z tymi co pójdą gdy ciebie tam już nie będzie.
  6. Poczujesz wdzięczność za każdy dzień. Za ten niezwykły dar odczuwania. Wychodzisz rano, jest jeszcze ciemno, świat śpi. Idziesz, patrzysz na swój parujący oddech. Granat zmienia się w błękit, potem w turkus, pomarańcz, aż w końcu pojawia się świt. Wstałaś wcześniej niż słońce, teraz ono budzi resztę świata. Ptaki w lesie zaczęły śpiewać. A motyl usiadł ci na ramieniu. Idziesz przez małe wioski, gdzie przed dom wychodzi gospodarz z bańką pełną mleka od krowy Buen Camino, słyszysz. Mijasz go. Przed domem siedzi babcia i patrzy na drogę, patrzy na świat. Buen Camino, słyszysz. Idziesz dalej, słońce coraz wyżej. Idziesz przez miasto z plecakiem, z muszlą, celem. Mijają Cię ludzie spieszący się do swoich prac, zupełnie tak jak ty codziennie. Buen Camino, słyszysz. Jesteś świadkiem rozmów na polu rolników, których nie rozumiesz, a na część drogi przyłącza się do Ciebie jakiś pies i po prostu sobie z Tobą idzie. Idziesz przez miliony cudzych żyć widziany -niewidzialny, wewnątrz nich i jednocześnie zupełnie niezależny, poza nimi. To Ciebie nie dotyczy, ale widzisz wszystko.
  7. I zrobisz milion innych codziennych rzeczy w zupełnie niecodziennych miejscach. Czasem z konieczności, ale nadal z przyjemnością. Po drodze wypijesz najpyszniejszą kawę zaparzoną z własnej kuchenki na gaz, i zjesz kisiel żurawinowy zamiast śniadania. A wyprana koszulka w rwącym strumyku, już nigdy nie będzie pachniała tym wiatrem, co wtedy gdy ją włożyłaś na rozgrzane ciało w drodze na Camino.

Buen Camino

2 Thoughts on “Santiago de Compostela”

    • Kiedyś przeczytałam, ze jeżeli robi się coś i nie zauważa się upływającego czasu bo zanurzamy się w tym całym sobą to musi to być pasja.

Skomentuj Manipulacja Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *