Tajlandia to niekwestionowany raj turystyczny i jeden najpopularniejszych krajów na egzotyczny wyjazd. O wyjeździe do tego miejsca myśleliśmy już od jakiegoś czasu. Za każdym razem, gdy kolejni znajomi wracali stamtąd i z wypiekami na twarzach opowiadali o tym jak tam bajecznie, jak super, jak pysznie, my planowaliśmy nasz wyjazd. W końcu udało się! Dotarliśmy do Tajlandii. W tym niezwykłym kraju zrelaksowaliśmy się na niebiańskich plażach, poznaliśmy orientalną kuchnię, poczuliśmy inna kulturę oraz doświadczyliśmy wschodniej duchowości. Jedliśmy przepyszne tajskie jedzenie, korzystaliśmy się błogiego relaksu podczas tajskiego masażu. Wszyscy co mnie już znają wiedzą, że nie roztaje się z moim notesem.
A więc skrupulatnie notowałam wszystkie potrzebne informacje podczas wyjazdu, robiłam zapiski i masę zdjęć i filmików, a wszystko po to, aby móc się z Wami podzielić gdy już zdecydujecie się na swój pierwszy wyjazd do Tajlandii. Wiem o ile łatwiej mnie się podróżuje, jeśli wcześniej przeczytamy różne artykuły na blogach. W relacjach blogerów fajne jest to, że opisują oni zazwyczaj swoje subiektywne odczucia. Chociaż każdy może inaczej coś odbierać, zinterpretować ale zawsze można się do kogoś opinii odnieść. Jeśli coś będzie nie tak – na pewno jest o tym w tekście, jeśli jakieś miejsce mnie zachwyciło – o tym też opowiem. Zapraszam do podróży !
Zaczynamy!

LECIMY!

Bilety kupiliśmy pół roku wcześniej za 1930 zł. w obie strony. Lot: Warszawa- Pekin- Bangkok. Po przylocie do Bangkoku lecimy dalej na północ Tajlandii do Chiang Mai. ( bilet 120 zł/osobę) W Chiang autobusem jedziemy do centrum miasta. (bilet 100 BHT) do The Royal Guest House. Mamy tam nocleg zarezerwowany na 4 noclegi ( 2500 BHT) To jest jedyne miejsce które rezerwowaliśmy będąc jeszcze w Polsce . Wiedzieliśmy, że będzie nas męczył jet lag (6 godzin różnicy czasu), że będziemy mega zmęczeni, senni i brudni po 18 godzinach w podróży.
Resztę noclegów szukaliśmy na miejscu korzystając z hojnie udostępnianego na każdym kroku wi-fi. Moim zdaniem nie ma co się stresować, bo znalezienie noclegu w Tajlandii nie stanowi naprawdę żadnego problemu.

Nocleg w Chiang Mai

JAKA WALUTA W TAJLANDII?

W tym kraju nie wszędzie zapłacisz kartą – terminale płatnicze są coraz bardziej popularne, jednak nie licz na to, że znajdziesz je na lokalnym targu, na stoiskach z ulicznym jedzeniem, małych knajpkach czy niewielkich sklepikach,w salonach masażu czy w wypożyczalni skuterów. Dlatego zawsze lepiej miej przy sobie gotówkę. Bankomaty w Tajlandii przy każdej wypłacie z konta zagranicznego pobierają stałą opłatę 200–220 bahtów, czyli około 22 zł. Jeśli więc zdecydujesz się zabrać ze sobą kartę, pamiętaj, że wypłacanie rzadziej dużych sum będzie bardziej korzystne niż częste korzystanie z bankomatu.W tajskich kantorach bez problemu wymienisz zarówno dolary, jak i euro. To, która waluta będzie korzystniejsza, zależy od aktualnych kursów. Pamiętaj, że lepszą cenę uzyskasz wymieniając banknoty o wysokich nominałach. Podróżując po Tajlandii zwróć szczególną uwagę na banknoty. Znajduje się na nich wizerunek króla i ich porwanie, zdeptanie czy uszkodzenie może być odebrane jako zniewaga władcy. A to może wpakować Cię w kłopoty, zwłaszcza, że Tajowie darzą ogromnym szacunkiem całą rodzinę królewską. Obecnie w obiegu znajdują się dwa rodzaje banknotów – z wizerunkiem zmarłego w 2016 roku króla Bhumibola oraz z podobizną jego syna – króla Vajiralongkorna.

SKUTEREM PO DROGACH CHIANG MAI

Aby poruszać się po drogach w Tajlandii można skorzystać z wielu środków transportu: od tuk tuka , wypożyczenia auta lub skutera. Litr paliwa, w zależności od miejsca może kosztować od 2-3 zł, a zatankować można na stacjach benzynowych, lub kupić na przydrożnym straganie  (gasoline). My wypożyczamy skuter( 250 BHT/ dobę) i już następnego dnia jedziemy do Grand Canionu.

W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, tak jak w Wielkiej Brytanii. Z pewnością zadajesz sobie pytanie dlaczego oni jeżdżą inaczej niż my? Aby znależć odpowiedz na to pytanie trzeba się cofnąć w czasie. Kiedyś w armii konie były wykorzystywane jako środek lokomocji, a większość żołnierzy była praworęczna. Poruszali się więc przy lewej stronie ścieżki, aby w każdej chwili móc użyć prawej, uzbrojonej ręki. Ciekawa teoria. Stąd ten ruch lewostronny. Jadąc więc do Grand Canionu spokojnie jedziemy sobie lewa stroną. Po przejechaniu kilku km zauważamy policjantów i kilku zatrzymanych turystów na skuterach. To była rutynowa kontrola drogowa. Ustawiliśmy się w kilkuosobową kolejkę białych, którzy byli w podobnej sytuacji jak nasza – mandat za brak kasku czy prawa jazdy? No tak można o tym poczytać w necie i dowiedzieć się, że są to zorganizowane akcje wymierzona w turystów, żeby zasilić trochę budżet państwa. Ponieważ nie posiadamy międzynarodowego prawa jazdy nasz budżet zmniejsza się o 500 BHT. Kary nie są wysokie za takie wykroczenia – i nie mogły by być, bo gdyby tak było, to miejscowi nie zarobili by na wypożyczaniu skuterów turystom. Każdy by się obawiał konsekwencji, gdyby były one poważne… Co więcej, policjant powiedział, że do końca dnia możemy normalnie jeździć i drugiego mandatu nie dostaniemy jak pokażemy ten co już otrzymaliśmy. Dojeżdżamy do Grand Canionu – bilet kosztuje 450 BHT/osobę. Kamieniołom w Hang Dong był używany kiedyś do wydobywania wapnia. Teraz kanion jest wypełniony niebieską wodą, która jest wystarczająco głęboka aby skakać do niej z otaczających ją klifów. Pierwszy skok może wydać się nieco straszny, ale potem będziesz chciał skoczyć znowu i znowu. Niedaleko znajduje się park wewnątrz którego są nadmuchiwane atrakcje: zjeżdżalnie , trampoliny, baseny, tory przeszkód oraz restauracje. Można też skorzystać ze zjazdu na zipline nad taflami jeziora. Są zamykane szafki dla każdego, toalety i prysznice oraz bary. Nie można wnosić własnych napoi i jedzenia. Sprawdzane są plecaki przed wejściem. Atrakcja szczególnie przypadnie do gustu młodzieży oraz rodzinie z dziećmi.

ŚWIĄTYNIA WAT PHRA W DOI SUTHEP

Dotarcie tutaj wymaga wyprawy poza Chiang Mai, ale uwierzcie nam, że warto. By dostać się na teren kompleksu musimy wspiąć się po 360 schodach, które dla wiernych mają formę pielgrzymki (kursuje też winda za 20 THB).Klasztor założono w 1383 r. jako sanktuarium kryjące fragment kości pochodzący rzekomo z ramienia Buddy. Opowieść głosi, że u podnóża góry kość przełamano na pół. Jedna część została przekazana do Wat Suan Dok, druga natomiast przymocowana została do grzbietu białego słonia. Wędrował on po dżungli, aż skonał, wcześniej jednak wskazując miejsce złożenia świątyni. Relikwia spoczywa w złocistej czedi.

SANKTUARIUM SŁONI

Wiesz, gdzie mieszkają szczęśliwe słonie? Na wolności. Tam, gdzie człowiek do niczego nie jest im potrzebny. Niestety, wyrwane naturze i pozbawione naturalnego domu, nie mają już dokąd wrócić. Wykorzystywane przez wiele lat przy wycince lasów, po wprowadzeniu regulacji prawnych, straciły dotychczasową pracę i trafiły do branży turystycznej, gdzie czekał je równie okrutny los. Od kilku lat można zaobserwować bardzo powolne, ale pozytywne zmiany trudnej sytuacji tych zwierząt. Głównie dzięki rosnącej świadomości i powstającym sanktuariom dla słoni, które są dla nich dobrą i przyjazną alternatywą. Musimy jednak pamiętać, że to wciąż jest atrakcja turystyczna, dochodowy biznes i maszynka do robienia pieniędzy, a nie każde sanktuarium słoni powstało z miłości do nich, jak w przypadku Elephant Nature Park w Chiang Mai, gdzie stworzono dom, który w dużym stopniu przypomina ich naturalne środowisko. Dlatego też zanim wybierzesz się do jakiegokolwiek sanktuarium słoni, zrób jak najlepsze rozeznanie, bo trzeba wspierać wyłącznie obiekty zapewniające tym zwierzętom godne życie.

Będąc w Elephant nature Park na wstępie poznajemy historię Sanktuarium Słoni, jego rolę, kilka historii pozostających pod opieką słoni. Później dostajemy kosze owoców: banany oraz trzcinę cukrową, żeby nakarmić słonie. Każdy może zrobić sobie zdjęcie, pogłaskać szorstką, a zarówno delikatną skórę zwierzęcia. Obsługa także robi zdjęcia, które potem są do pobrania na Facebooku. Na koniec – wspólna kąpiel ze słoniami, smarowanie błotem, szorowanie, pielęgnacja. Słonie zostają nakarmione przez nas bananami i bambusem, wykąpane i dopieszczone dotykiem.

RAFTING

To fajna przygoda dla tzw „sportowych świrów”. Wiedzieliśmy, że chcemy coś takiego przeżyć. Jak nazwa sugeruje, spływ górskimi wodami wymaga dwóch rzeczy: tratwy i szybko płynącej rzeki. Tratwę i rzekę można znaleźć prawie wszędzie, ale to, co sprawia, że ​​rafting  jest niesamowity to dodanie wspaniałej scenerii, zabawnych ludzi i lokalnej kultury. Przynajmniej dla nas. Chiang Mai to świetne miejsce na spływy górskimi wodami, ponieważ ma wszystkie te czynniki. Góry pokrywają dużą część północnej Tajlandii, co prowadzi do niesamowitego przepływu wody w kierunku południowym.   Dodać przyzwoitą ilość wody z jesiennej pory deszczowej i powstają rzeki rwące, pełne górskich głazów. Jeżeli dodam, że wzdłuż rzeki będziecie mieli niesamowitą roślinność dżungli, soczyście nasączoną zielonym kolorem to myślę , że jest spora szansa, że chętnie poszukacie takiej atrakcji.

TREKKING PO DŻUNGLI

Będąc w północnej części Tajlandii zdecydowanie warto rozważyć trekking. Można wybierać między jedno, dwu i trzydniowymi wędrówkami. My wybraliśmy wersję najkrótszą – 1 dzień. Zdecydowaliśmy się na zakup trekkingu w Chiang Mai ale można to zrobić także w Chiang Rai lub innych miejscach. Stoisk obsługi turystów jest dużo, a każda jest pełna oferta; od słoni, węży, quadów, małp, orchidei, gotowania, sprzedaży biletów na autobus, pociąg, samolot aż po noclegi, transfery i trekkingi właśnie. Trudno się połapać: nie do końca się wie czy kupujemy od organizatora czy od pośrednika. Ale oszukani nie będziemy, to jest Tajlandia. Podobno trekkingi na północ od miasta są lepsze niż te kierujące na południe. Jest to związane z faktem, że rzeki, po przepłynięciu aglomeracji nie są już takie czyste. Oferty trekkingu mają różne ceny ale generalnie jest to między 1500 a 2500 BHT. Specjalnie nie negocjując zdecydowaliśmy się na pakiet za 1500 BHT . Jako gratis pojawiła się wizyta w ogrodzie orchidei i farmie motyli (bez nachalnego nakłaniania do zakupu czegokolwiek). Grupa nasza składała się z 3 osób; oprócz naszej dwójki Polaków była dziewczyna z USA a przewodnikiem był członek plemienia Lahu mieszkaniec wioski do której idzie się przez dżunglę.

Zaopatrzeni w wodę, z zakrytą głową, wysmarowani preparatami na insekty ruszamy w dżunglę. Temperatura osiąga 35 stopni.. Idziemy wzgórzami, mijamy dzikie papaje i bananowce, dziko rosnący tytoń. Droga odsłania nowe perspektywy, przeprawiamy się przez małe strumyki i przedzieraliśmy przez gaje bambusowe. Rozglądamy się uważnie nie chcąc natrafić na jakąś kobrę lub wielką żmiję, które zamieszkują dżunglę wokół nas. Po drodze spotykamy przy małym wodospadzie miejscowego wyplatającego kosz z rosnących tam roślin.

Korzystamy też z chwili na odpoczynek zanurzając ciała w zimnej bryzie . Nasz przewodnik szykuje dla nas lunch. No no powiem, że dawno nie jadłam czegoś tak dobrego , prostego i świeżego. Był to posiłek podany na liściu bananowca.

Idziemy dalej. I tu zaczynają się schody. I to prawie dosłownie. Ścieżka jest tu trudniejsza, bardziej wąska. W końcu doszliśmy do czarodziejskiego miejsca. A jest nim wioska z kilkoma drewnianymi domami na palach tuż przy rzece. Pod domami w cieniu chłodziły się zwierzęta: bawoły, świnie, kurczaki, psy i koty. Przez szpary między dechami było można zobaczyć co jest w środku. Wszędzie sucha, spękana ziemia. Szliśmy wzdłuż tych wszystkich domków do ostatniego z nich. Nikogo nie było na zewnątrz. Zapewne w takim upale ludzie siedzą w środku lub są w dżungli. Przy jednej chatce młody mężczyzna naprawiał motorower, przy nim bawiły się dzieci. Biegali z kijkami boso po suchej ziemi wydając z siebie radosne okrzyki. Zostaliśmy zaproszeni do jednej chatki, był to dom naszego przewodnika. Domek składał się z jednego pomieszczenia w którym było palenisko i miejsce do spania. Nie był tam toalety, bo takiej nie maja, nie było radia ani TV ponieważ nie maja prądu. Nie mają tez bieżącej wody. Pomimo tych „braków dla europejczyka” nie był widać, że mieszkańcy tej wioski są smutni i zatroskani. Uśmiechali się i byli radośni. To daje do myślenia.

Wracamy. Mijamy pola ryżowe

Pastwiska z bawołami oraz bajorka pełne tych zwierząt schładzających swoje majestatyczne ciała.

Ten odcinek trasy trwał ok. 60 minut, może nawet kilka minut dłużej. Treking w 35 stopniach działa jak ekstra mocna sauna. Myślę, że wypociliśmy z siebie Pad thai co najmniej z dwóch ostatnich dni.

A cały trekking trwał około 7 godz. Nic w koło się nie działo. Cisza i odgłosy dżungli. Żadnych innych ludzi przez cały ten czas. Tylko my. To było fantastyczne. Uwielbiamy naturę i taki trekking był dla nas idealnym rozwiązaniem na spędzenie czasu w Tajlandii. Fajnie jest zobaczyć duże i popularne miasta, ale jednak dżungla, która do tej pory była dla nas obrazkiem z filmu, jest tym co zapamiętamy na długo.

CO ZJEŚĆ W CHIANG MAI?

Słońce przedziera się zza zasłonki. Budzi nas nowy piękny dzień. Pijemy kawę na patio naszego hostelu i jemy tosty z dżemem… to mamy w cenie zakwaterowania. No i wystarczy. Będzie miejsce by posmakować trochę ulicznych przekąsek, a jest tu co smakować. Pogoda jest piękna. Idziemy zwiedzić miasto. Kierunek Warorot Market. Warorot to wielki bazar z ubraniami, warzywami, mięsem i przede wszystkim jedzeniem! To Azja w pigułce – hałas, tłok, egzotyczne zapachy, podróbki. Moim celem był vegański pad thai. Pad thai to popisowe danie północnej Tajlandii. Pad thai jest jedną z najbardziej popularnych tajskich dań. Połączenie makaronu ryżowego, tofu oraz warzyw idealne jest dla osób lubiących lekkostrawne dania. Dla osób jedzących mięso serwowany jest z kurczakiem, może być również podawany z krewetkami. Pyszne, pyszne, pyszne! Tyyyle radości za 30 BHT (niewiele ponad 3 zł). Z kurczakiem lub krewetkami za 40 BHT.

Zadajmy sobie pytanie co zjeść jeszcze? Czego posmakować? Oj, co za trudne pytanie. Ale, że w Chiang Mai, tajskiej stolicy kulinarnej trudno nie jeść.
Kuchnia północnej Tajlandii, różni się od południa. Np. przez długi czas nie było tu popularne mleko kokosowe, jak na południu.Ceny też się bardzo różnią od tych cen z południa, gdzie jest dużo więcej turystów. Naszym słodkim przysmakiem numer jeden było roti! (30 BHT/ 3.50 zł) Jest to naleśnik który podaje się na słodko, najczęściej z bananem, mlekiem skondensowanym i Nutellą ( serio! ). Najważniejsze w nim jest to, by ciasto było bardzo, ale to bardzo cienkie! Tajowie przygotowują je na dużych rozgrzanych płytach i serwują na papierowych tackach podzielone na 9 kawałków.

ROTI Z BANANEM

Na ulicy można poczuć wiele smaków, czasami trudno obok przejść obojętnie. Małe kiełbaski z grilla kuszą zapachem. Do tego w pakiecie woreczek warzyw .

Jeśli chodzi o wieczorne jedzenie to koniecznie musicie zajrzeć w okolice nocnego bazaru. Około 20-30 straganów ze street foodem, ale schowanych od ulic. Kupujecie w każdym coś innego.

Polecam niesamowite mango sticky rice, Mango sticky rice to popularny tajski deser. To pyszne połączenie kleistego ryżu, mleka kokosowego i dojrzałego mango. Świetny pomysł na lekki posiłek, np. podwieczorek czy kolację.

Dla smakoszy mniej słodkich potraw serwowany jest też smażony ryż z warzywami i przyprawami. Wnętrze bardziej słone, opakowanie i dodatki, jakby bardziej słodki. Ale dziwicie się, skoro podają to… w wydrążonym ananasie. Można zamówić zielone curry z sosem z kurczakiem, z którego północ Tajlandii słynie. Polecam je szczególnie miłośnikom ostrej kuchni. Użyte w przepisie mleczko kokosowe idealnie balansuje smak.

Tu można się naprawdę świetnie najeść i nie wydać więcej niż 15 zł. Chyba, że macie ochotę na piwko. Oj piwko jest tu dość drogie. Zwłaszcza w knajpce. Ale już w markecie kupicie za 57 BHT (puszka 0,5 l) Oczywiście bardzo polecam wszelkiego rodzaju shake’i z owoców.

Z MANGO NAJLEPSZY

DURIAN

Słyszy się, że bez spróbowania duriana pobyt w Azji nie będzie kompletny. Z pewnością trudno byłoby mówić o pełnym doświadczeniu miejscowej kuchni. Mimo ewentualnych obaw warto się skusić, bo w Polsce durian jest owocem trudno dostępnym. Jeśli już uda się go znaleźć lub zamówić, musimy być przygotowani na niemały wydatek. To nie pomyłka – koneserzy są w stanie sporo zapłacić za owoc uważany za śmierdzący i odrażający… Każdy, kto miał okazję spróbować duriana, zdołał sobie wyrobić opinię na jego temat. Część osób jest nim zachwycona. Część uważa, że historii o zapachu przypominającym wiele odstręczających rzeczy są mocno przesadzone. Jeszcze inni twierdzą, że wszystko, co słyszeli o jego specyficznych, odpychających właściwościach, było prawdą. Czego się zatem spodziewać? Na owocowych straganach duriana nie da się przeoczyć. Skóra pokryta kolcami sprawia, że już jego wygląd może pracować na reputację niezbyt przystępnego rarytasu dla odważnych. Środek wydaje się bardziej zachęcający. Jak się do niego dostać? Kolczasty pancerz należy ostrożnie naciąć i przekroić cały owoc na pół. Wtedy pozostaje tylko chwycić łyżeczkę i zabrać się za jedzenie żółtawego miąższu. Im durian jest bardziej dojrzały, tym jego słynny, odurzający zapach będzie silniejszy. Osoby bardziej wrażliwe powinny sięgnąć po mniejsze i bardziej zielone sztuki. O ile o zapachu można powiedzieć wiele nieciekawych rzeczy, o tyle doznania smakowe są naprawdę zaskakujące. Gdy pogodzimy się z drażniącą wonią duriana, czeka nas smak, który przez wiele osób jest porównywany do połączenia bananów z lodami truskawkowymi. Jednym smak duriana kojarzy się z serkiem śmietankowym, drugim z budyniem waniliowym z dodatkiem migdałów, a jeszcze inni odnajdują tam orzechy albo słodką cebulkę. Wszyscy zgadzają się w jednym – to owoc, który intryguje.

NIETYPOWE PRZEKĄSKI Nigdzie wcześniej nie spotka­liśmy się z tak rozpowszech­nionymi przekąskami w postaci insektów. Ich różnorodność na wieczornych marketach przyprawia wręcz o zawrót głowy. Można je również kupić w małych paczkach pomiędzy chipsami, w najpopularniejszej sieci marketów 7-Eleven. Co kraj, to obyczaj!

MIASTO ŚWIĄTYŃ

Byliśmy w niezliczonej liczbie świątyń. Najbardziej znana to buddyjska Wat Phra Singh. Bardzo, bardzo złota.

WAT PHRA SING

Kolejna ważna świątynia to Wat Chedi Luang, która oblegana jest przez setki chińskich wycieczek.

WAT CHEDI LUANG

Najbardziej przypadły mi do gustu drewniane świątynie – Wat Phan Tao

(tuż obok Wat Chedi Luang) i mniej uczęszczana Wat Lok Molee.

Ta ostatnia to mój faworyt. Znajduje się poza murami Starego Miasta. Jest dużo spokojniej.

CHANG RAI

Podróż do Chiang Rai rozpoczęliśmy z dworca autobusowego z Chiang Mai gdzie dojechaliśmy autobusem( 50 BHT/osobę) Autobus pełen turystów oraz lokalnej ludności rusza z dworca punktualnie. Jest godz 09:45. Jedziemy spokojnie, mijając zatłoczone miasta i ciche wsie. Krajobraz pełen pól ryżowych, pastwisk z bydłem i nie zagospodarowanych terenów. Im dalej od miejscowości turystycznej tym biedniej. Po godzinnej jeżdzie nasz autobus zatrzymuje się. Nikt nie wysiada, nikt nie wsiada. Szczere pola. Co się okazuje- autobus się popsuł. Myśleliśmy, ze zaraz sytuacja się zmieni, ktoś otworzy maskę , postuka, naprawi i pojedziemy dalej. Niestety nasz kierowca ubrany w elegancką białą koszule oprócz rozmowy telefonicznej nie robi nic. Pokazuje coś rękami, szeroko się uśmiecha i ….. no właśnie i nic. Trafił niestety na europejczyków, którzy ciągle gdzieś , którzy muszą już, którzy nie potrafią wrzucić na luz i zaczyna być nerwowo. Ponieważ jedziemy do Białej Świątyni w Chiang Rai , która jest otwarta tylko do 16:00 i bardzo chcemy ją zobaczyć, ( jutro rano lecimy już na wyspy) to wysiadamy po 10 min z autokaru i „łapiemy” stopa. Po około 10 min zatrzymuje się nam Jepp, który jedzie w kierunku Chiang Rai. Wskakujemy na „pakę”, dostajemy od kierowcy maseczki i gnamy do przodu.

Do Białej Świątyni docieramy ok 12:30. Zostawiamy plecaki w przechowalni bagażu, która znajduje się na terenie świątyni i idziemy zwiedzać mieniącą się białymi kryształkami świątynie. (Bilet 50 BHT/osobę) Tajlandia jest niezaprzeczalnie pełna świątyń. Wat taki, wat śmaki i owaki. Budda leżący, stojący, siedzący, największy, najdłuższy, najcięższy, złoty, szmaragdowy, gipsowy. Podróżując po Tajlandii można bez trudu nabawić się alergii na świątynie. W każdej jest zawsze coś wyjątkowego, coś ciekawego, coś co nie możesz przegapić, ale jest ich tak dużo, że po odwiedzeniu kilkunastu już zapomina się, w której co zwróciło uwagę. Ale Białej Świątyni z Chiang Rai nie sposób zapomnieć.

BIAŁA ŚWIATYNIA

Leżąca tak naprawdę nieopodal miasta świątynia, oficjalnie zwana Wat Rong Khun, a nieoficjalnie Białą Świątynią, zwraca uwagę przede wszystkim swoim kolorem. Nie od parady w końcu taka nazwa. W przeciwieństwie do kolorowych, pozłacanych świątyń w Tajlandii – ta jest śnieżnobiała. Robi naprawdę piorunujące wrażenie. Drobne szkiełka wtopione w konstrukcje świątyni sprawiają, że mieni się ona z kilkudziesięciu metrów. Każdy szczegół zewnętrznej konstrukcji jest precyzyjnie dopieszczony.

Druga rzecz, która odróżnia ją od świątyń będących popularnymi atrakcjami turystycznymi, to jej wiek. Wbrew pozorom wcale nie jest zabytkiem – jej budowa rozpoczęła się w 1997 roku i trwa nadal. Artysta, którego dziełem jest Biała Świątynia, Chalermchai Kositpipat, stwierdził kiedyś, że zostanie ona ukończona mniej więcej od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu lat po jego śmierci.

On sam także wyjaśniał skąd taka akurat niespotykana barwa budowli – jego zdaniem złoto, którego pełno jest w tajskich świątyniach to kolor odpowiedni dla ludzi, którzy nie opierają się złym uczynkom. Ciekawe, że w kompleksie świątynnym to akurat toaleta jest złotym budynkiem. Swoją drogą to chyba najbardziej wystawny wychodek w Tajlandii.

TOALETY SA ZŁOTE

Będąc w Białej Świątyni trzeba poświęcić trochę czasu na dostrzeganie szczegółów i odczytywanie symboliki. Żeby dojść do głównego budynku świątyni, trzeba przekroczyć most nad jeziorem wyrzeźbionych dłoni. Jest to most cyklu reinkarnacji, a dłonie mają symbolizować nieustające, niepowstrzymane potrzeby – pożądanie i chciwość. Ten, kto wniesie się ponad te potrzeby, dotrze do szczęścia, którego symbolem jest świątynia. Dłonie mają należeć do ludzi potępionych w piekle. Turysta (lub wierny), który wybiera się do świątyni, przechodzi więc symboliczną drogę z ziemi przez piekło, aż do nieba.

Zaskakujące jest też wnętrze świątyni.(jest tutaj zakaz robienia zdjęć ) Na pierwszy rzut oka – w przeciwieństwie do zewnętrza – zupełnie nieinteresujące, jednak warto bliżej przyjrzeć się malowidłom. Znajdziemy tu chyba wszystkie symbole naszych czasów – jest Michael Jackson, Bin Laden i Spiderman. Na ścianach możemy zobaczyć samolot wbijający się w wieże WTC, postacie z Hello Kitty czy Czarodziejkę z Księżyca oraz z Matrixa. Świątynia jest pierwszym etapem ogromnego projektu – celem jest budowa kompleksu 9 białych świątyń. Druga jest już bliska ukończeniu, kolejne są w budowie. Budowa Białej Świątyni ma potrwać do 2070 roku. Projekt ma zostać ukończony przy pomocy sześćdziesięciu siedmiu uczniów, którzy po śmierci mistrza mają kontynuować jego dzieło.

Tylko śmierć może zatrzymać moje marzenie, ale nie może zatrzymać mojego projektu – w wywiadzie dla Chiang Mai Mail powiedział artysta.

WYSPA KOH KOOD

Droga na wyspę wiedzie nas przez Bangkok, na który dolecieliśmy samolotem z lotniska Chiang Rai.

Jedną noc spędzamy w Bangkoku i rano autobusem jedziemy na prom i dalej promem na wyspę ( bilet na autobus i prom 1800 BHT/ za 2 osoby).

Ko Kood to wyspa leżąca niedaleko granicy z Kambodżą i stosunkowo daleko od lądu. Te dwa czynniki sprawiają, że nie jest to oblegane miejsce.

Choć nie należy do największych wysp, ma jednak ok. 130 km kwadratowych. Ciężko może sobie to wyobrazić, ale na wyspie nie ma praktycznie w ogóle samochodów. Nie kursują tuk tuki ani taksówki. Przez cały pobyt spotkaliśmy trzy samochody. Były to służbowe auta z jakichś resortów. Nie ma także klubów nocnych ani nawet 7eleven! Jest za to kilka lokalnych sklepików i restauracji prowadzonych obok domów mieszkalnych.

Zamieszkaliśmy tak jak chcieliśmy- w domku na plaży. Z widokiem na morze, z szumem fal tulącym nas do snu.

Wypożyczając skuter, otrzymaliśmy prowizoryczną mapkę wyspy. Wynikało z niej, że znajdują się tam trzy wodospady. Jednego w ogóle nie znaleźliśmy, do drugiego trafiliśmy po bardzo długich poszukiwaniach, a trzeci odnaleźliśmy i nawet zakosztowaliśmy kąpieli.

Bycie poszukiwaczem wodospadów było jednak najbardziej aktywnym zajęciem. Ubytki energii nadrabialiśmy w lokalnych restauracjach. Nigdzie chyba jedzenie nie smakowało nam tak dobrze. W centrum wyspy odnaleźliśmy kawiarnie prowadzoną przez Europejczyka. Znajdowała się na drewnianym pomoście. Smakowaliśmy tam różne potrawy a mnie najbardziej smakował ryż z warzywami(60 BHT). Poza tym zamówiliśmy ryż z kurczakiem i bazylią (60 BHT) Naszym kolejnym punktem była prowadzona tam przez Włocha pizzeria. Oprócz pizzy serwowali włoskie desery! Mistrzostwo świata! Kolejny strzał w dziesiątkę. Ponadto pad thai prosto z garkuchni wyśmienite jak zawsze tu w Tajlandii ale to już w przydomowej knajpce.

Powyższe atrakcje były tylko otoczką. To co czyni dla nas tę wyspę niezapomnianą to rajska plaża Ao Tapao. Przeczytaliśmy w przewodniku, że to jedna z trzech najbardziej polecanych plaż. Przyjechaliśmy więc na skuterze i zobaczyliśmy prawdziwą rajską plażę a obok niej mały resort z domkami. Naliczyliśmy może trzech turystów przez całe przedpołudnie.

Pierwszy raz zetknęliśmy się z palmami pochylonymi nad wodą z zawieszonymi huśtawkami. Bawiliśmy się jak dzieci przez długie godziny, bujając się i skacząc do morza. Było to jedno z niewielu miejsc, gdzie zastanawiałam się nad tym czy byłam kiedyś szczęśliwsza.

To miejsce, ta energia…to wszystko zostało we mnie po brzegi. Jak zamykam oczy to widzę tą właśnie plażę, tą huśtawkę, te leżaki. Jak zamykam oczy to moje ciało czuje promienie tamtego słońca, a uszy słyszą plusk tamtych fal. Ta wyspa, to miejsce do którego wracam, gdy mi źle i mam dosyć szarych dni. Myślę, że każdy ma taką swoja wyspę. Moja jest właśnie tam. I żadna równie piękna i zachwycająca nie jest dla mnie tą jedyną. A Koh Kood jest.
Jak tam dotrzecie, to zagapcie się w horyzont i podziękujcie Losowi, że Was tam pchnął.

WYSPA KOH MAG

Najsłynniejsze tajskie wyspy znajdują się na południowych krańcach kraju. Tym razem trafiliśmy na Koh Mak. Mała wysepka pomiędzy nieco sławniejszymi Koh Chang i Koh Kood.

I o to nam chodziło. Wyspa mała. Motorkiem można ją objechać w godzinę, może dwie. Wyspa cicha i spokojna. Turystów niewielu, plaże niemal puste, ulicą przemykają pojedyncze motorki. Wyspa leniwa. Kilka knajp przy drodze, żadnych hałaśliwych imprezowni, żadnych atrakcji, które trzeba zobaczyć. Jednak jest to idealne miejsce, by ze spokojem ducha, po prostu, zwyczajnie, tylko i wyłącznie leżeć. Wiem, wiem, dla wielu może to brzmieć mało atrakcyjnie.

Co wyróżnia Koh Mak? Gigantyczne, smukłe palmy i dzika roślinność, kilka dróg na krzyż, z czego ledwie trzy jako tako są równe, uśmiechnięci i zrelaksowani mieszkańcy i cudowne plaże z białym pisakiem i turkusowa wodą.

KOH KHAM

Koh Kham to maleńka wyspa położona obok innej małej wyspy – Koh Mak, a obydwie z kolei znajdują się na południe od Koh Chang.

Wysokie palmy, biały miękki piasek, turkusowa przezroczysta woda i charakterystyczne skały wulkaniczne wystające z wody tworzą niesamowity klimat. Chociaż wyspa jest malutka i nie ma na niej co robić to spokojnie można zaplanować sobie tam cały dzień, poleniuchować w rajskich okolicznościach przyrody i chłonąć te doskonałe widoki! Na miejscu nie ma restauracji, znajdziecie tam tylko małą budkę z napojami i przekąskami. Jest tylko kilka leżaków na plaży więc trzeba ze sobą zabrać ręczniki.

Można dotrzeć tam motorówką (300 BHT/ osobę w dwie strony, obejmuje też opłatę wstępu na wyspę) odpływa z Koh Mak Resort. Pływa kilka razy dziennie o wyznaczonych porach i zabiera większą grupę osób. Najlepiej dowiedzieć się bezpośrednio u nich danego dnia. Czas transportu motorówka to ok 5 min.

Wyspa jest prywatna. Jest na niej rozpoczęta budowa hotelu, podobno inwestor popadł w długi i inwestycja niszczeje. Poza tym na miejscu nie ma żadnego innego zakwaterowania.

Na wyspie jest nieziemski piasek, woda aż przezroczysta. Generalnie wszystko co kojarzy mi się z tropikalnym rajem znalazłam właśnie tutaj. Na palmach wiszą huśtawki i pozwalają przenieść się w dziecięcy świat beztroski, jeżeli wyobrażnia wam tylko na to pozwoli.

KOH CHANG

Na wyspę płyniemy 1 godz.motorówką ( 600 BHT/osobę) Mamy tutaj zostać na 4 noclegi. Docieramy na miejsce zakwaterowania busem, który jest w cenie biletu za transfer z wyspy Koh Mag. Koh Chang Jest trzecią co do wielkości wyspą w Tajlandii Na wyspie zdecydowanie warto wynająć skuter i poznać jej zakamarki.

Dla fanów życia podwodnego można udać się na wycieczkę snorkelingową, a żądni większej adrenaliny mogą założyć uprząż spadochronu i dać się pociągnąć łódką. Oczywiście są też do wyporzyczenia kajaki, można spacerować po plaży, są wodospady i świątynia. Można skorzystać z tajskiego masażu np. na plaży. Przechadzając się po plaży, napotkamy prowizorycznie skonstruowane huśtawki. Dookoła niewielu turystów a przy głównej ulicy znajduje się mnóstwo knajpek z pysznym jedzeniem. Na wyspie spotykamy też dużo małp, bawiących się i czyhających na łakocie od turysty. Ale nie podchodzą zbyt blisko, zachowują bezpieczny dystans, my też.

Przyjeżdżamy tutaj w połowie kwietnia w okresie gdzie obchodzony jest w Tajlandii Nowy Rok święto Songkran.

Święto Songkran trwa w Tajlandii 3 dni i jest obchodzone w okresie 13-15 kwietnia. Według tradycji pierwszy dzień nazywa się Van Sangan Log i w tym czasie ludzie żegnają stary rok. Najczęściej polega to na tym, że sprzątają w domach, wyrzucają i palą stare rzeczy, aby w nowy rok wejść oczyszczeni i ze świeżą energią. Na ulicach można spotkać mnichów niosących posągi Buddów, odbywają się pokazy kwiatów i konkursy piękności. Drugi dzień to Van Da. Tego dnia Tajowie ubierają się w nowe rzeczy i udają do świątyń. Następnie w domach obmywają wszystkie posągi buddy świętą wodą. Po takich obrzędach wreszcie można wyjść na ulicę i rozpocząć wspólną zabawę. Ostatniego dnia, czyli Thais mieszkańcy Tajlandii integrują się ze swoimi rodzinami. To czas dla bliskich i wspólny posiłek. Aktualnie sposób spędzania Nowego Roku trochę uległ zmianie. Owszem większość Tajów nadal widuje się z rodziną, odwiedza starszych i świątynie, aby obmyć posąg Buddy, ale nie trzymają się tak bardzo tradycji jak kiedyś. Songkran w dzisiejszych czasach to przede wszystkich oblewanie się nawzajem wodą, smarowanie twarzy białą pastą i świetna zabawa! Za tymi wszystkimi symbolami kryje się jedno, czyli oczyszczenie ciała i duszy ze złej energii. Nasze świętowanie Nowego Roku przypadło na wyspę Koh Chang (dwa pierwsze dni). Oczywiście również zakupiliśmy własny pistolet i to odpowiednio duży, aby mieć jakiekolwiek szanse w tej walce. Już koło południa wybraliśmy się w stronę miasteczka, aby zobaczyć jak Tajowie świętują Nowy Rok. Wychodząc z hostelu na ulicę już przyjęliśmy na siebie hektolitry wody! Przy każdym domu stała ogromna beczka z wodą i cała rodzina była uzbrojona w węże, wiadra, pistolety… Polewali wszystkich, bez wyjątku!

SONGKRAN W TAJLANDII

Wtopiliśmy się w tłum Tajów i turystów z całego świata i poddaliśmy się tej zabawie. Czasami udało nam się nawet kogoś oblać, ale najgorsze starcie było z przejeżdżającymi pick-upami pełnymi lokalnych mieszkańców wyposażonych w beczki z wodą i lodem. A uwierzcie mi wiaderko wody z lodem nawet przy 30 stopniach nie jest przyjemne. To 10 minut trwało jak wieczność i czasami rozgrywała się prawdziwa walka, ale chyba nigdy się tak dobrze nie bawiłam jak wtedy!

Z WŁASNYMI PISTOLETAMI

Tajowie mają do siebie ogromny dystans, potrafią się z wszystkiego śmiać, więc ta atmosfera udzielała się naprawdę każdemu. Byli przy tym też bardzo pomocni, bo po tym jak zlali Cię do suchej nitki, udostępniali wodę, abyś mógł napełnić swój pistolet.

ZABAWA TRWA CAŁY DZIEŃ
ZABAWA UDZIELA SIĘ KAŻDEMU

Na ulicę wyspy wyszli wszyscy mieszkańcy i turyści, nie wiem ile tam nas było ale na pewno całe setki. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy bawił się świetnie. Nikt się nie bulwersował, nie obrażał, nie było tam żadnych nieprzyjemnych sytuacji. Sama nie wiem ile to wszystko trwało godzin, ale pamiętam, że finalnie zostajemy w strojach kąpielowych, z góry na dół wysmarowani białą pastą, zmęczeni ale przede wszystkim szczęśliwi. Ten dzień był dla nas niesamowitym doświadczeniem. Nie tylko dlatego, że mogliśmy bliżej poznać tajską kulturę i tradycję, ale też z powodu przekroczenia własnych barier i nabrania ogromnego dystansu! Nie ważne czy jesteś w Bangoku czy na wyspie, jestem przekonana, że będziesz bawić się świetnie, jeżeli: zabezpieczysz dokumenty, pieniądze i telefon wodoodpornym pokrowcem, ubierzesz lużny strój, zaopatrzysz się w wiadro lub w pistolet na wodę, przyjmiesz z uśmiechem i radością wszystkie wiadra lodowatej wody na siebie, będziesz tańczył do upadłego, bawił się świetnie bez względu na wszystko i wrzucił na luz, zapominając o wszystkim!!!

BANGKOK

To miasto można kochać albo nienawidzić, ale zdecydowanie trzeba je odwiedzić. Choć osobiście nie przepadamy za dużymi aglomeracjami miejskimi, to Bangkok uwa­żamy za jedną z przyjemniejszych stolic, w których byliśmy. Ta stolica ma naprawdę sporo do zaoferowania. Można spędzić tu tydzień, a nawet miesiąc, ciągle ją eksplo­rując.

Nie można pisać o Bangkoku, nie wspominając o ulicznym jedzeniu. Jeśli będziemy wybierać miejsca, w którym jedzenie przygotowywane jest na bieżąco, to nie trzeba obawiać się żołądkowych rewolucji. W Bangkoku warto wybrać się do dzielnicy Chinatown, gdzie jedzenie jest tanie i autentyczne.

Koniecznie trzeba spróbować takich dań jak: Pad Thai, Tom Yum, Som Tam, Khao Pod, a przede wszystkim deser Mango Sticky Rice i owoce morza, które w Tajlandii są naprawdę tanie. Wszystko popijamy wodą prosto z kokosa.

Tajlandia to także królestwo masażu. Na gabinety masażu natkniecie się w każdej miejscowości. Warto skorzystać z oferowanych w nich usług, szczególnie po intensywnym zwiedzaniu, ponieważ cena jest niewielka, a ulga dla ciała i stóp niewyobrażalna.

Ile dni warto spędzić w Bangkoku? Odpowiedzi na to pytanie przed wylotem szukałam w wielu miejscach. Większość osób poleca zostanie tam przez 2-3 dni, niektórzy sądzą także, że powinno się go całkowicie ominąć, co według mnie byłoby niewybaczalnym błędem. My spędziliśmy tam 4 dni i uważam, że to jest wystarczający czas.

ŚWIĄTYNIE W BANGKOKU PUNKT OBOWIĄZKOWY

THE GRAND PALACE

Grand Palace, najbardziej znana atrakcja turystyczna w mieście. Zbudowany w 1782 roku, przez 150 lat pełnił funkcję oficjalnej rezydencji króla Tajlandii, dworu królewskiego oraz administracyjnej siedziby rządu. Dziś Wielki Pałac Królewski wciąż zachwyca swoją architekturą oraz dbałością o szczegóły. Nic dziwnego, że należy do najczęściej odwiedzanych pałaców na świecie.Pomimo ogromnej popularności dla mieszkańców kompleks nadal pozostaje duchowym centrum Królestwa Tajlandii. Wstęp do Pałacu 500 BHT.

Na zwiedzanie całego kompleksu pałacowego warto przeznaczyć parę godzin, gdyż obejmuje on ponad 100 wspaniałych budowli, a naprawdę jest się czym zachwycać! Grand Palace podzielony jest na cztery główne dziedzińce. Zewnętrzny dziedziniec stanowią królewskie biura, w środkowym znajdują się najważniejsze budynki mieszkalne i państwowe.  Wewnętrzny dziedziniec zarezerwowany był wyłącznie dla kobiet i królewskiego haremu. Najświętsza świątyni w Tajlandii, to Wat Phra Kaew, czyli Świątyna Szmaragdowego Buddy. Mylnie określana jako świątynia buddyjska, Wat Phra Kaew w rzeczywistości stanowi królewską kaplicę, posiadającą wszystkie cechy świątyni, z wyjątkiem pomieszczeń mieszkalnych dla mnichów. To w niej znajduje się słynna 45 cm figurka Szmaragdowego Buddy.

WAT PHO… ŚWIĄTYNIA LEŻĄCEGO BUDDY

LEŻĄCY BUDDA ……UF JAK GORĄCO!!!

W tym kompleksie świątynnym mieści się największa kolekcja wizerunków Buddy w całej Tajlandii, w tym 46 m długości Leżący Budda. Świątynia uznawana jest za najstarszy ośrodek edukacji publicznej w Tajlandii. Na jej terenie mieści się szkoła medycyny tajskiej. Wat Pho to także miejsce narodzin tradycyjnego masażu tajskiego, który nadal jest nauczany w świątyni. Wstęp 200 BHT.

FESTIWAL KWIATÓW NA DZIEDZINCU

WAT ARUN- ŚWIĄTYNIA ŚWITU

Aby zobaczyć tę świątynię trzeba przeprawić się promem (4 BHT/ osobę) na zachodni brzeg rzeki Menam. My wyruszyliśmy promem z portu Tha Tien, ale na miejsce można również się dostać łodzią.Trzeba przyznać, ze sama przeprawa dostarcza już niesamowitych wrażeń, a co dopiero majestatyczna Wat Arun!

PRZEPRAWA NA DRUGA STRONĘ RZEKI

Kolorowa świątynia udekorowana jest tłuczoną, chińską porcelaną, a z jej szczytu rozciąga się wspaniały widok na całą okolicę. Nic w tym dziwnego, gdyż najwyższa z wież Wat Arun ma przeszło 100 metrów, a żeby się na nią dostać trzeba wspiąć się w górę po stromych schodkach.

ULICA KHAO SAN

Khao San Road to najsłynniejsza ulica świata, ulica pełna kontrastów. Turysta z Zachodu może tu dotknąć prawdziwie egzotycznej Azji. To tutaj można zjeść najlepsze pad thai przyrządzone w kuchni na wózku, wypić najlepszego shake’a oraz spróbować azjatyckiego przysmaku z odwłokiem, czyli chrupiącego pasikonika. Jest też krokodyl na grillu, wszystkie rodzaje tajskiej zupy i niezliczona ilość owoców morza w bajeczny sposób podana. Tajowie na naszych oczach gotują, smażą i przyprawiają swoje lokalne potrawy, a wszystko świeże i pachnące za naprawdę śmieszne pieniądze. Eksplozja smaków i zapachów.

Wieczorny Khao San, mimo że zatłoczony, ma w sobie niesamowitą atmosferę luzu i relaksu.

Obok Khao San Road znajduje się równie wibrująca życiem równoległa ulica Rambuttri. Tutaj nie ma już tylu sklepików i wózeczków z jedzeniem, za to można posiedzieć sobie przy zimnym piwku i muzyce na żywo. Można tu także spróbować sangsomu, czyli tajskiego rumu z colą z kubełka ze słomką.

Zwłaszcza w weekendy te dwie ulice są strasznie zatłoczone i hałaśliwe. Pełno tu straganów, budek i mobilnych wózeczków, gdzie można kupić dosłownie wszystko, czego turysta zapragnie. Znajdują się tu także setki miniaturowych agencji podróży, w których można kupić tanie bilety do najpopularniejszych miejsc Tajlandii i nie tylko. Nazwę “Khao San” tłumaczy się jako “zmielony ryż”, przypomina o dawniejszych dziejach ulicy, na której znajdowało się przede wszystkim targowisko dla handlarzy ryżem.

Bangkok warto zobaczyć także z perspektywy wody. Przejażdżka tramwajem wodnym po rzece Menam to nie tylko dobra opcja transportu, ale także atrakcja sama w sobie, szczególnie wieczorem lub o zachodzie słońca. Najlepiej wsiąść do jednej z łódek, którymi podróżują mieszkańcy miasta. Są one bowiem kilka razy tańsze niż te dla turystów.

Podróżowanie uzależnia. Polski reportażysta, Ryszard Kapuściński, napisał kiedyś: Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej„. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Wiedzą o tym wszyscy, którzy choć raz wyruszyli z plecakiem w podróż w nieznane. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *